Gdy Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, kodziarsko-salonowa rewolta przypomniała sobie o biało-czerwonych flagach i hymnie narodowym. W ramach nowego etapu porzucono różowe baloniki i czekoladowego „morzeła”, czyli „Orła, który może”. To była słuszna diagnoza: jedną z przyczyn zwycięstwa obozu niepodległościowego było narastające przekonanie wielu Polaków, że ekipa Platformy naprawdę nie identyfikuje się w pełni z krajem, którym rządzi. Że ma gdzieś jego tradycje, dziedzictwo, poprzednie pokolenia. Do tego stopnia, że jest w stanie rugować nauczanie historii ojczystej w polskich szkołach, racząc nas jednocześnie (a tym samym autoryzując) niemiecką propagandę w stylu „Naszych ojców, naszych matek”.
Ale gdy nadzieje na szybki sukces rewolty rozwiały się, ręce świerzbią do kombinowania. Bo ile można udawać, że my z narodem, takim, jakim jest? Trochę pewnie można, ale gdy lecą już nie miesiące, ale lata, sprawa zaczyna doskwierać. Pierwsze próby już widać. W dzisiejszej „Wyborczej” Marek Beylin proponuje nową identyfikację Polski opozycyjnej: „unio-Polacy”. Tak wyjaśnia ów termin:
Wbrew propagandzie PiS Unia Europejska to nie zagranica, tylko nasza przestrzeń życiowa i polityczna. To nasze instytucje broniące naszych praw przed PiS bądź przy brexicie, nasz parlament i nasze współdecydowanie o przyszłości własnej i całego kontynentu. A unijny Polak to nie zdrajca, tylko realny człowiek powiązany interesami i aspiracjami z Unią.
„W tym sensie - konkuduje Beylin - większość z nas jest unio-Polakami orientującymi się na unijne cele i wartości”.
Z sąsiedniej strony (to już Stanisław Skarżyński) można się dowiedzieć, że wielu Polaków „nigdy nie weszło do Unii”. Bo „zaledwie 40 proc. obywateli i obywatelek tego kraju funkcjonuje w rzeczywistości, w której korzyści z integracji przeważają nad obawami”.
W sumie więc coś poszło nie tak, ale gdyby postarać się jeszcze bardziej, byłoby dużo lepiej. Mówią to przedstawiciele obozu, który niemal od początku naszego członkostwa miał pełną kontrolę nad relacjami z Unią. Nadał kształt relacjom finansowym i gospodarczym, zdecydował o takim a nie innym wykorzystaniu środków unijnych, i nie szczędził topornej propagandy, głoszącej faktycznie, że Unia to sama słodycz.
Jeśli lewica liberalna uważa, że budując spór wokół Unii odzyska władzę, prawica może się tylko cieszyć. Kryzys ideologii unijnej nie jest bowiem tylko polską specyfiką; przetacza się przez Europę z różną intensywnością, i wynika z przede wszystkim z deficytu demokracji w ramach wspólnoty, niemal niemożliwego zresztą do skorygowania. O ile ów deficyt był do strawienia w sytuacji Unii o ograniczonych kompetencjach, to w sytuacji, gdy centrala chce więcej i więcej władzy, zaczyna drażnić i irytować. W każdym kraju jest to sytuacja nieco odmienna (w Wielkiej Brytanii wizja niewybieralnych urzędników decydujących o życiu ludzi jest nie do przyjęcia, w Polsce denerwuje skazywanie na klientelizm państw słabszych, połączone z zauważalną pogardą), ale sens jest podobny.
Beylin stwierdza, że PiS chce zerwać więź Polaków z Unią, chce „zaorać ich europejską tożsamość”:
Wtedy Polexit nie byłby potrzebny, bo Polska będąc formalnie w Unii, bytowałaby na jej obrzeżach, coraz bardziej oddalona od integrującego się centrum i o europejskich wartości”.
Dziś redaktorzy „Wyborczej” niespecjalnie nawet ukrywają, że Unia to nie związek równych narodów, ale centrum i peryferie. O wartości tych ostatnich ma decydować gotowość do podporządkowania się grze interesów dyktowanej przez najsilniejszych, i zdolność do przyjęcie postawy duchowego klienta. Ale tego nie mówi się wprost, bo to odstrasza. Rozwiązanie może być tylko jedno: dalsza deifikacja Unii Europejskiej, czynienie z tej przestrzeni politycznej i gospodarczej kolejnego wcielenia absolutnego władcy rodem z epoki Oświecenia.
Wbrew marzeniom opozycji, PiS nie chce wyjść z Unii. Więcej, taka myśl w ogóle w obozie rządzącym się nie pojawia ani nigdy się nie pojawiała. Nie zmienia to faktu, że Polska potrzebuje realnego spojrzenia na wspólnotę. Realizm w tej sferze jest wręcz warunkiem podstawowym naszego sukcesu w ramach zjednoczonej Europy.
Każdy, kto z członkostwa w Unii czyni rodzaj quasi-religijnego zadęcia, szkodzi wspólnocie, i przede wszystkim szkodzi Polsce. A i sobie nie pomaga, ponieważ Polacy już wiedzą, że Unia ma zalety, ale ma też wady.
Oczywiście, „unio-Polacy” mogą mieć inne zdanie. Byłoby wręcz wspaniale, gdyby ową nazwę przyjęli na stałe.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/375251-wyborcza-oglasza-jestesmy-unio-polakami-po-wygranej-pis-przypomnieli-sobie-o-bialo-czerwonej-i-hymnie-ale-dlugo-nie-wytrwali