Nie wiem czy taki był cel, ale „wywiad” (bo to właściwie podstawiony mikrofon), którego pan Grzegorz Hajdarowicz udzielił swojej własnej gazecie, wstrząsa czytelnikiem. W każdym razie mną wstrząsnął. Oto bowiem zyskujemy kolejną wskazówkę, by bardzo poważnie postawić pytanie czy właścicielem szacownej (kiedyś) „Rzeczpospolitej” jest człowiek, który nad sobą nie panuje?
Już samozadowolenie z jakim uśmiercił „Przekrój” a potem największy (wówczas) polski tygodnik „Uważam Rze” dawało powody do niepokoju. Chociaż ostatni przykład można jeszcze od biedy złożyć na karb politycznej popędliwości. Pamiętamy przecież o słynnym spotkaniu pana Hajdarowicza z ówczesnym rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem pod pewnym balkonem, gdzie wedle doniesień medialnych gaworzono o mającym się ukazać rano w „Rz”, niebezpiecznym dla rządu, artykule „Ślady trotylu na tupolewie”.
Następnie, w roku 2013, doświadczyliśmy z jego strony ataku na wyrosły z portalu wPolityce.pl tygodnik „w Sieci”. Spór o nazwę do zera wygraliśmy spór w pierwszej i drugiej instancji. No bo z jednej strony był zarejestrowany sądownie tytuł, z unikalnym znakiem graficznym i zawartością. A po drugiej - podrubryka internetowa „w sieci opinii” z minimalną rozpoznawalnością. Bez sądowej nawet rejestracji. Pełnomocnicy pana Hajdarowicza nie byli w stanie wykazać jednej straty, którą mieli ponieść wskutek naszej działalności, nie przyprowadzili jednego czytelnika, który by uzasadnił kuriozalną w naszej opinii tezę, że ludzie kupują „w Sieci” bo… uważają ją za dzieło zespołu pana Hajdarowicza. No, ale sądy znamy, a Sąd Najwyższy to sąd cudowny. Tam wszystko wywrócono, uznając (co nijak się ma nawet do wniesionego powództwa), że wystarczy podobieństwo słów pomiędzy nieporównywalnymi bytami medialnymi, by było, jak ma być. Kto wie, może kiedyś kulisy i tego cudownego zakrętu sądowego poznamy.
Wyrok, choć budzący moralny wstręt, jednak wykonaliśmy. Zmieniliśmy nazwę na „Sieci”, do którego to tytułu mamy pełne prawa. Czytelnicy, za to tą droga raz jeszcze dziękuję, pozostali przy naszym piśmie. A tam, gdzie było to niemożliwe ze względów praktycznych - chodzi o nakazaną formę przeprosin - uzyskaliśmy zgodę sądu na odsunięcie w czasie.
I nagle czytam wściekle potoczysty strumień świadomości pana Hajdarowicza:
Fratria dalej narusza prawo, ponieważ wbrew wyrokowi sądu nie przestała wydawać tytułu, do którego nie ma praw. Redakcja powołuje się często na wartości chrześcijańskie i katolicyzm, a to przecież naruszenie dekalogu. Siódme przykazanie mówi „nie kradnij”. Warto sobie to odświeżyć od czasu do czasu.
a także
Ten, kto kradnie rower, lubi krzyczeć, że inny ukradł. Taka mentalność.
Pan Hajdarowicz twierdzi też, że Fratria
wciąż wydaje tytuł mimo braku praw do nazwy i mimo prawomocnego wyroku.
No, panie Hajdarowiczu. Rozumiem nerwy, brak samokontroli, rozumiem złość, że podaliśmy niewygodne dla pana informacje.
Ale lekkomyślności z jaką rzuca się oskarżenia o wydawanie tytułu, do którego rzekomo nie mamy prawa, o kradzież, przyjąć nie mogę. To czyste kłamstwo. Z dużą niechęcią, bo unikamy procesów, będziemy musieli w tej sprawie podjąć kroki prawne.
Pan Hajdarowicz jest też łaskaw stwierdzić iż
już w 2013 roku zaproponowałem odkupienie praw do tytułu, mogę nawet rozłożyć je na raty i część wziąć w barterze, tak w normalnych krajach się dzieje. Ale widać komuś się marzy Korea Północna i nie trzyma normalnych standardów.
To fragment zabawny, bo sprzedawanie tego, czego się nie stworzyło, do czego się nie ma moralnego prawa temu, kto to stworzył i prowadzi, to faktycznie nie Korea Północna, ale raczej Ukraina. Widać, że komuś się marzy rekietnictwo. A panu Hajdarowiczowi marzą się dziesiątki milionów, bo tyle od nas żądał za coś, co nigdy jego nie było, co jest własnością spółki, redakcji i naszych czytelników.
Żenada.
I jeszcze jeden cytat:
Będzie pan podejmował jakieś inne działania wobec Fratrii?
Na razie zajmiemy się wyegzekwowaniem wyroku sądu. Może też czas przypatrzyć się finansowym powiązaniom Fratrii i jej udziałowców. To wielka i ciekawa historia.
To prawda, nasza historia to opowieść o oddolnym budowaniu, krok po kroku, o wielkim poświęceniu i zaangażowaniu dziesiątek i setek ludzi. Dobrze by było gdyby ktoś ją kiedyś solidnie opisał. Wszyscy udziałowcy wzajemnie się szanują, wspierają i solidarnie pracują na rzecz wspólnego przedsięwzięcia.
Nie to co u Hajdarowicza, który jednego z mniejszościowych udziałowców swoich spółek określił w tej rozmowie jako „zwykłego bandytę”, który próbuje wymuszeń szantażem i „bezczelnie pisze wyssane z palca donosy”. Na dodatek ów udziałowiec „w internecie działa chyba z jakąś grupą przestępczą, która manipuluje kursem giełdowym, żerując na ludzkiej naiwności i okradając ich”.
Cóż, mając taką wiedzę o biznesach pana Hajdarowicza na miejscu obecnych udziałowców trzymałbym się od nich z daleka, a na miejscu potencjalnych inwestorów uznałbym je za skrajnie ryzykowne. Nie wyobrażam sobie w coś tak opisanego można zainwestować pieniądze. No i pamiętajmy: to może być tylko wycinek tego, co tam się dzieje. O tym mówi pan Hajdarowicz, a wiadomo, że właściciel nigdy wszystkiego nie powie.
Pobrzmiewającą w przytoczonych wcześniej słowach właściciela „Rz” groźbę, że jednak nas zniszczy, (bo nie ma czego egzekwować) można skomentować krótko: pan Hajdarowicz naprawdę dużo robi by przejść do historii jako oligarcha niszczący wolność słowa. Ma duże szanse na palmę pierwszeństwa w III RP, a konkurencja tam przecież, przyznacie państwo, solidna.
Dziwny to człowiek. A może aż tak wyrachowany? Może taką dostał rolę? Kiedyś pewnie się dowiemy, są archiwa, które nie płoną. Dla państwa mam zaś dobrą wiadomość: już wkrótce wróci nasze „W”. W jak wolność. I pan Hajdarowicz codziennie będzie na nasze „W patrzył i będzie wiedział, że to wolność zwyciężyła.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/358031-czy-wlascicielem-szacownej-kiedys-rzeczpospolitej-jest-czlowiek-ktory-nad-soba-nie-panuje-wiele-na-to-wskazuje