„Striptiz Nadredaktora” - fragment książki Marcina Wolskiego i Ryszarda Makowskiego

Po wieczorze autorskim w Domu Kultury w Ostrowi Mazowieckiej jak zwykle ustawiła się kolejka łowców autografów i tych, którzy chcą zamienić choć parę słów z postacią, która wielu z nich towarzyszy od wielu, wielu lat. Młoda, atrakcyjna dziewczyna, zdecydowanie przed trzydziestką, czekała, aż wszyscy odejdą i będzie mogła podejść ostatnia.

— Panie Marcinie – wycedziła szeptem – poproszę o autograf na egzemplarzu Sodomy. Nie chciałam tak przy wszystkich.

— Chyba nie ma nic niestosownego we wzięciu autografu. Nawet na Sodomie.

— Tylko ja chciałam pana prosić o specjalną dedykację i nie chciałam, żeby ktoś się śmiał albo żeby plotki były czy coś.

— Plotki, że pani autograf bierze?

— Bo ja… bo ja… no nie wiem, jak to powiedzieć. Bo ja też się nazywam Wolska.

— Bardzo ładne nazwisko. I popularne.

— Tak, wiem. Tylko że powiedziałam mojej koleżance, Kryśce, że my jesteśmy rodziną. Ona na szczęście nie mogła dzisiaj przyjść, bo jest kelnerką i musiała iść do roboty, ale strasznie była ciekawa, co ten Wolski, „ta twoja bliska rodzina ci wpisze”. Dlatego bym chciała prosić pana o jakąś taką dedykację, żeby jej w pięty poszło. Nosa ostatnio zadziera, bo złapała chłopaka, a on ma beemkę taką bez dachu i jak jadą, to zadają szyku na całą Ostrów.

— To co ja mam wpisać?

—„Kochanej Aldonce, moc uścisków” czy coś takiego.

Marcin Wolski pochylił się zwyczajem krótkowidzów niemal tuż nad stroną tytułową podanej książki. Słychać było tylko skrobanie długopisu o kartkę i nic więcej, bo dziewczyna wstrzymała oddech.

— Proszę bardzo. Proszę przeczytać.

Dziewczyna czytała przez chwilę, a potem rzuciła się na autora z piskiem i pocałowała go w policzek.

— Jest pan kochany, jest pan kochany, zzielenieje, na pewno zzielenieje, jak to zobaczy. „Kuzyn Marcin kuzynce Aldonce”. Kuzyn Marcin! Jestem taka szczęśliwa.

Jeszcze raz chciała się rzucić na swojego dobroczyńcę, ale dosyć wyraźne chrząknięcie pracownicy Domu Kultury powstrzymało bieg zdarzeń.

Marcin Wolski wstał, zaczął pakować do walizki nieliczne pozostałe książki, ale nagle zwrócił się do nowo adoptowanej kuzynki.

— Aldona, piękne imię. Moja pierwsza miłość tak się nazywała. Pochodziła z Bochni. Oczywiście było to dwa razy dawniej, niż pani ma lat. Cały czas jednak widzę tę piękną dziewczynę na plaży w Mrzeżynie pod Kołobrzegiem. Ale pani jest nie mniej atrakcyjną kobietą. I może rzeczywiście jesteśmy rodziną. Wie pani, Wolskich jest co prawda bardzo dużo, ale kto wie. W dodatku znaczna część Wolskich jest herbowych. Herbu Lubicz, herbu Dunin, herbu Łabędź, no jest ich dużo.

— To pan jest szlachcicem?

— Gdyby patrzeć na wiek XIX, to raczej zagrodowym, ale jakby poszukać głębiej, to by było zdecydowanie lepiej. W ogóle powiem pani, że takie przypadkowe spotkania odgrywają nieraz ważną rolę w moim życiu. Jakiś czas temu odezwał się do mnie pewien Wolski podający się, jak potem się okazało – słusznie – za mojego kuzyna, przy czym nasze linie oddaliły się od siebie tak z sześć pokoleń temu.

— To może i nas łączą jakieś piętra?

Genealogiczną konwersację przerwało kolejne chrząkniecie. Uprzejme, ale zdecydowane. Praca w Domu Kultury, choć niewymiarowa, jednak też dobiega końca i każdy chce iść do domu, ale tego własnego.

Dziewczyna też miała odejść, ale jakoś się nie kwapiła. Na co czekała? Może gdyby nie wyglądała tak świeżo i gdyby nie głód, który nagle dopadł autora, skończyłoby się na krótkim „do widzenia”…

Książkę można kupić w szybki i prosty sposób w naszej internetowej księgarni wSklepiku.pl. Polecamy!

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.