Premiera książki Aleksandra Majewskiego „Afery III RP”. Przeczytaj fragment wywiadu z Markiem Pyzą o katastrofie smoleńskiej

Fot. Wydawnictwo Słowa i Myśli
Fot. Wydawnictwo Słowa i Myśli

Marek Pyza relacjonuje w rozmowie z Aleksandrem Majewskim, dramatyczne momenty z 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. „Gdzieś w głowie kołatała się hipoteza zamachu. Nie można tego przemilczeć. Pamiętam, że przypominałem sobie wówczas, do czego zdolni są Rosjanie” - mówi dziennikarz śledczy.

Aleksander Majewski: Jak wspominasz 10 kwietnia 2010 roku?

Marek Pyza: To był dzień, który przewartościował w moim życiu niemal wszystko. Nie tylko zawodowym, ale też w dużej mierze prywatnym, w spojrzeniu na sprawy publiczne, na rzeczywistość, na Polskę, na Polaków, na kwestie społeczne, na media… Przede wszystkim na media! Sposób, w jaki dziennikarze podchodzą do Smoleńska określa czy chcą służyć prawdzie czy kłamstwu. To proste, zero-jedynkowe rozgraniczenie. Najkrócej – widzimy, czy ktoś zajmuje się wtłaczaniem taniej propagandy prorządowej, która na pierwszy rzut uczciwego oka ma na celu ochronę czyichś interesów. Zadaniem mediów jest piętnowanie nadużyć władzy, wskazywanie, gdzie władza popełnia błędy, gdzie nie wypełnia swojej roli względem społeczeństwa. I niestety po 10 kwietnia zobaczyliśmy, jak wiele mediów tej funkcji nie spełnia. Widzimy to do dzisiaj.

A jak widziałeś to 10 kwietnia 2010 roku? Jak wyglądał ten dzień w Twoim życiu?

Byłem w Smoleńsku. Obudziłem się, zjadłem śniadanie, miałem ten komfort, że nie musiałem bardzo wcześnie jechać do Katynia, bo nie miałem żadnego porannego wejścia na wizji. Po śniadaniu spokojnie pojechaliśmy do Katynia, robiliśmy zdjęcia na cmentarzu. Na miejscu było już sporo ludzi, mnóstwo rodzin ofiar zbrodni. Nie zapomnę, o czym już kiedyś wspominałem, rozmowy z pewną panią, która opowiadała nam, jak zapamiętała, gdy jej ojciec – który później zginął w Katyniu – wychodził ostatni raz z domu. Długo na niego czekała… Później, po kilku latach ktoś jej powiedział, że tata wróci i ona się zdziwi, bo teraz ma zapewne długą brodę. I ona tak go zapamiętała – z długą brodą, której nigdy nie nosił. Ta opowieść jakoś utkwiła mi w pamięci… Była wzruszająca i przejmująca. Filmowaliśmy rodziny ofiar ludobójstwa sprzed 70 lat. Ludzi, którzy często pierwszy raz przyjechali na ten cmentarz, przyklejali do tabliczek żeliwnych zdjęcia swoich mężów, dziadków, ojców. Panowała bardzo spokojna, podniosła atmosfera. Czekaliśmy na wejście prezydenta, wszystkie kamery były już ustawione w odpowiednich miejscach, a my szwendaliśmy się po terenie memoriału. Nagle zauważyliśmy jakieś poruszenie. Ludzie zaczęli nerwowo chodzić, niektórzy biegać, rozglądać się, w pewnym momencie dźwiękowiec z mojej ekipy, Lech Siemaszko, powiedział, że coś się stało na lotnisku. Niewiele się zastanawiając, złapaliśmy statyw, kamerę, torby i ruszyliśmy biegiem do bramy. Zapakowaliśmy się do samochodu, zabraliśmy jeszcze szukającego jakiejś podwózki na te kilkanaście kilometrów fotoreportera „Newsweeka” i razem pojechaliśmy z powrotem do Smoleńska, gnając 170 km/h po nierównej drodze. Operator, Krzysztof Kołosionek, jechał środkiem, jakiś milicjant próbował nas zatrzymywać, ale tylko się obejrzał, gdy go minęliśmy. To była jazda na złamanie karku, w czasie której kontaktowałem się z redakcją w Warszawie. Oni mieli więcej informacji. W miarę upływających minut, napływały coraz bardziej tragiczne wiadomości. Gdy dotarliśmy do Smoleńska okazało się, że wszyscy najprawdopodobniej zginęli. Podjechaliśmy jeszcze pod tę główną bramę lotniska. Już na oparach. Potem zawrót i do bramy bocznej. Porzuciliśmy samochód gdzieś przy drodze, przebiegliśmy przez stację benzynową, obok salonu Kii. Na miejscu było sporo służb rosyjskich, panowie w wielkich czapkach, trochę OMON-u – nie dało się przebiec dalej niż parę metrów przez błoto. Nie mogliśmy nawet zobaczyć wraku tupolewa, wdaliśmy się w jakąś przepychankę, mój operator przewrócił się z kamerą, co zostało zarejestrowane i jest pokazywane w relacjach archiwalnych do dziś. Byliśmy na miejscu niewyobrażalnej katastrofy i nie mogliśmy nic zrobić, bo milicja i OMON – z którym, jak wiadomo, nie ma żartów – blokowali nam dostęp do czegokolwiek. Jedyne, co można było zrobić, to pójść do tego salonu samochodowego. Tak zrobiliśmy. Ubłoceni, zdyszani wtargnęliśmy do sterylnego budynku z błyszczącą podłogą, natychmiast opowiedzieliśmy, co się stało i poprosiliśmy o pomoc. Chcieliśmy wejść na górę, do jakiegoś okna, na dach, żeby cokolwiek sfilmować. Powiedzieli nam, że muszą się skontaktować z menedżerem, ale w tym czasie możemy podejść do okna na antresoli. Dzięki uprzejmości pań z salonu, zrobiliśmy kilka ujęć przez drzewa, ale wtedy przyszedł funkcjonariusz OMON-u z karabinem i grzecznie, ale niezwykle stanowczo nas wyprosił. Powiedział, że absolutnie nie wolno nam tu przebywać i filmować czegokolwiek. Po prostu wypad! Dyskusja nie miała sensu.

Miałeś jakiś przebłysk, że coś tu nie gra?

Wtedy raczej skupiałem się na tym, żeby cokolwiek zrobić. - zdobyć jakiekolwiek informacje, znaleźć jakichś świadków, nakręcić jakiekolwiek zdjęcia i pokonać ten ruski beton, który uosabiał ten OMON-owiec. Do tej pory tę jednostkę znałem z takich akcji jak na Dubrowce. Jest wiadomym, że gdy wchodzi OMON, to albo się poddajecie albo wszyscy, łącznie z zakładnikami, giną. Wiedziałem, że rosły człowiek w błękitnym mundurze moro, który nas wyprosił, nie jest gościem skorym do żartów, więc wyszliśmy, ale za chwilę pojawił się menedżer tego salonu, poczekał aż ten funkcjonariusz wyjdzie i powiedział: „Chodźcie!”. To było niesamowite! Według mnie to był akt bohaterstwa z jego strony! Przeprowadził nas przez salon, podniósł jakąś klapę i okazało się, że na zapleczu jest warsztat. Dalej wyprowadził nas na podwórko z tyłu, przywołał pracownika z drabiną i powiedział: „Dobra, wchodźcie na dach i filmujcie!”. Facet sporo ryzykował.

Może już popełnił samobójstwo.

Z tego, co wiem, nie ma tam już tego salonu. Zresztą, chwilę później znowu przyszedł pan z OMON-u, ale na szczęście moi koledzy byli już na dachu i filmowali. Ja zostałem na dole, żeby ewentualnie zagadać nieproszonego gościa i zaoszczędzić chociażby minutę na jakichś krótkich pertraktacjach, żeby cokolwiek można było nagrać i przesłać do Polski. Poznałem wówczas człowieka, który potem pojawiał się w wielu relacjach, Igora Fomina. Pokazał mi film z miejsca katastrofy nakręcony komórką, znany później jako tzw. „trzeci film z miejsca katastrofy”. To ode mnie Fomin dowiedział się, co to za samolot i kto był na jego pokładzie. Umówiliśmy się, że później jeszcze przyjdzie przed kamerę, opowie trochę więcej i mając już kamerę na dole zrzucimy jego film. Poszliśmy wysyłać pierwsze zdjęcia. Zaczęło się tworzyć miasteczko dziennikarskie przed boczną bramą lotniska, w pobliżu naszego hotelu. Zjeżdżali się dziennikarze wszelkich redakcji i służby rosyjskie.

Czy utrudniali pracę w dalszym ciągu?

Nie pozwalali filmować nic konkretnego. Koniec końców pierwszego dnia, co nie jest powodem do dumy, moja ekipa nie sfilmowała nic nadzwyczajnego. Nie mieliśmy dostępu do miejsca katastrofy. Następnego dnia nie udało nam się podejść nawet di skrzydła po drugiej stronie ulicy. Mimo, że mieliśmy przepustki rosyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych dla dziennikarzy, żołnierze w bardzo konkretnych, grubych słowach powiedzieli nam, że nie możemy niczego sfilmować i mamy – tutaj dosłowny cytat – „wypierdalać”. Takich słów użył rosyjski żołnierz do polskich dziennikarzy! Byliśmy skazani na wielogodzinne koczowanie przed bramą, doniesienia z Polski, internet i ruską propagandę, która ustami gubernatora Smoleńska od początku głosiła, że za wypadek są odpowiedzialni piloci.

Już wtedy?

Tak, doskonale pamiętam moje pierwsze wejście na wizję dla Wiadomości. Wtedy popełniłem ten błąd, że zaufałem pogłoskom. Zachowałem się jak owca. To boli mnie do dzisiaj… Dwie godziny po katastrofie powiedziałem, że najprawdopodobniej były cztery podejścia do lądowania, dając wiarę koledze z TVP Info, który miał to usłyszeć od bezpośredniego świadka. To był duży błąd z mojej strony, nie powinien był tego mówić. Potem okazało się, ile były warte te relacje. Dopiero wieczorem można było trochę więcej sfilmować, ale tylko sfilmować, bo Rosjanie wymyślili sobie taką oto konstrukcję, że jak przyjdzie Donald Tusk na spotkanie z Putinem, to wpuszczą na teren lotniska tylko operatorów i fotoreporterów, a dziennikarzy już nie. Nie można było nikomu zdać pytania, a co najwyżej rejestrować obraz tam, gdzie pozwolono. Mój operator nagrywał to słynne przemówienie-orędzie Putina do narodu polskiego, wygłoszone na smoleńskim lotnisku. Inni operatorzy filmowali premierów, gdy się ściskali, składali kwiaty. Potem przyjechał Jarosław Kaczyński ze swoimi współpracownikami. A my wciąż tylko trwaliśmy i mogliśmy to wszystko obserwować zza bramy. Ta bezsilność była dołująca. Chcesz się czegoś dowiedzieć, chcesz coś zrobić, możesz porozmawiać z jakimiś świadkami, a nie wiesz, na ile możesz im zaufać, na ile masz bezkrytycznie przekazywać to, co oni ci powtarzają. Nie wiesz, czy oni rzeczywiście coś widzieli, coś słyszeli czy też tylko coś dopowiadają. Nasza praca była bardzo odtwórcza, bo wówczas mogliśmy jedynie obserwować, co wjeżdża na teren tego lotniska i jaka jest skala tej operacji, która się szykowała.

Miałeś poczucie zawodowego niedosytu?

Tak, ale nie nazwałbym tego niedosytem. Uważam, że to słowo jest trochę nie na miejscu w tym kontekście. Doskwierała nam bezsilność. Mieliśmy związane ręce. Pierwsza myśl była taka: tupolew, który latał od 20 lat z polskimi VIP-ami, konstrukcja sprzed lat 40, w końcu musiał się rozpieprzyć.; spełniły się słowa Leszka Millera, który powiedział kiedyś, że spotkamy się na pogrzebie delegacji, która tymi samolotami będzie podróżować. Z drugiej strony, gdzieś w głowie kołatała się hipoteza zamachu. Nie można tego przemilczeć. Pamiętam, że przypominałem sobie wówczas, do czego zdolni są Rosjanie.

Od początku?

Oczywiście, że tak. Rozpatrywaliśmy różne możliwości, a zamach był jedną z naturalnych, które musiały się pojawić w takich dyskusjach. Wiemy, co ludzie Putina są w stanie zrobić ze swoimi obywatelami, wiemy co się działo na Dubrowce, w Biesłanie, w Czeczenii, w sprawie Litwinienki, Politkowskiej i tak dalej. Doskonale zbiera to książka „Labirynt Putina” Steve’a Levine’a. Służby tego państwa są zdolne do wszystkiego. Wiemy, że Lech Kaczyński był przez nich znienawidzony, a po 2008 roku był jednym z największych wrogów Putina. Jednak żadna z hipotez nie przeważała. Mogliśmy tylko załamywać ręce. Pamiętam te pierwsze kilkanaście minut, nie wiedzieliśmy, kto był na pokładzie tego samolotu. Nagle zaczęła krążyć jakaś książeczka z listą ofiar. Przy każdym kolejnym nazwisku pojawiało się niedowierzanie. Jeden wicemarszałek, drugi, jeden minister, drugi, trzeci, czwarty, Anna Walentynowicz, Rzecznik Praw Obywatelskich… Szok! Nazwiska ludzi, których się mniej lub bardziej znało, czasem osobiście, z którymi się nawet kilka dni wcześniej rozmawiało. Kilka dni przed katastrofą rozmawiałem z Pawłem Wypychem o tym, jak „duży i mały pałac” mają stworzyć wspólny przekaz na te uroczystości, mimo ich rozdzielenia. Co zrobić, by polska racja stanu wybrzmiała jednolicie. Zapewniał mnie, że w rozmowach kuluarowych pomiędzy kancelarią prezydenta a ludźmi z MSZ wszystko jest OK. A potem szok, szok, jeszcze raz szok… Co ciekawe na liście pasażerów, o której mówię, było też moje nazwisko, ponieważ jeden z planów mojej obecności w Rosji zakładał, że będę tym samolotem wracał do Warszawy. Nie było mnie, bo zdecydowaliśmy w ostatniej chwili, że jednak pojadę pociągiem, aby być dłużej i więcej relacjonować.

Pewnie to też dla Ciebie był szok.

Odbierałem kolejne telefony i gdy tylko mówiłem: „Halo”, słyszałem: „O Boże, uff!”… Dziwne uczucie.

Zazwyczaj zachowujesz pokerową twarz, ale gdy mówisz o Smoleńsku, wkraczają emocje…

No pewnie, że wkraczają.

Do tej pory bardzo to przeżywasz.

Tak, bo to wydarzenie, które nas przeorało, o którym będzie głośno przez dekady, w dodatku tragiczne, dotyczące całego narodu, otwierające oczy na funkcjonowanie państwa. Jak już mówiłem, to, co mnie najbardziej uderzyło po Smoleńsku, to stan polskiego państwa i jego fatalnego funkcjonowania. Jeżeli ktoś temu zaprzecza to znaczy, że jest albo nie myśli albo ma wyjątkowo złe intencje. Polskie państwo zostało bardzo boleśnie obnażone. I to mnie boli, ponieważ kocham ten kraj, moją ojczyznę i nie chciałbym żeby było tak, jak jest. (…)

Książka „Afery III RP” jest już w sprzedaży. Pytaj w empikach i dobrych księgarniach (również w sprzedaży wysyłkowej)

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych