Muzyk Skaldów wylądował w szpitalu psychiatrycznym

Interesującą historię sprzed lat przedstawił Marek Karewicz w swojej książce „Big-bit”. Opisał wydarzenie z trasy koncertowej zespołu Skaldowie po ZSRR.

Znany fotograf, który podróżował razem z gwiazdami polskiej muzyki rozrywkowej z czasów PRL, zna o nich wiele anegdot.

Powszechnie wiadomo, że podczas wielomiesięcznych tras po ZSRR jedyną rzeczą, jaką można robić po pracy, jest picie wódki. Dla wielu skończyło się to bardzo źle

— pisze Karewicz.

Fotograf wspomina historię z muzykiem Skaldów, który po kilku „głębszych” zasnął w miejskim parku, nieopodal hotelu, w którym zespół się zatrzymał.

Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, bo przecież wyszedł tylko się przewietrzyć. Pech chciał, że nosił peruczkę, która odkleiła mu się, gdy siedział na tej ławce i gdzieś się zapodziała. Zgarnęła go milicja

— wyjawia Karewicz.

Funkcjonariusze nie poznali, że muzyk należy do zespołu Skaldowie. Gdy ten uparcie twierdził, że nim jest, ci pokazali mu zdjęcie grupy. Gdy wskazał na swoje zdjęcie na którym ma bujną czuprynę, milicjanci uznali go za głupka.

No i zawieźli go do „psychuszki”. Następnego dnia, gdy zorientowano się, że nie ma jednego z muzyków, Rysiek Kozicz, rozpoczął poszukiwania. Odwiedził pogotowie, szpitale, posterunki milicji, areszty – i nic. Kilkakrotnie jeździł na identyfikacje nieboszczyków – bez rezultatu. Kamień w wodę -

pisze fotograf.

Muzyk Skaldów odnalazł się dopiero po kilku dniach. Kozicz musiał interweniować w samej Moskwie.

MG/Fakt

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.