Moda na zdrową żywność

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. sxc.hu
fot. sxc.hu

Marian Wojtowicz trzy razy w tygodniu ładuje po sufit swojego Fiata Florino i rusza w objazd po okolicznych miejscowościach. Najpierw wpada do pani Haliny ze Strzyżewa, która co wtorek bierze 3 kg ziemniaków, dwa chleby na zakwasie, litr mleka i 0,5 kg kremowego twarogu. Potem melduje się u pana Józefa z torbą aromatycznej cebuli, a następnie jedzie do Madzi z Rzeszowa, która co kilka dni zamawia świeżą marchew dla dwuletniego synka. Takich stałych klientów w najbliższej okolicy Wojtowicz ma do wyżywienia ok. trzydziestu. Drugie tyle przyjeżdża do niego z sąsiednich województw. Jesienią biorą po kilkadziesiąt kilogramów ziemniaków, marchwi, jabłek, pietruszki. A w czerwcu i lipcu przyjeżdżają po dopiero co zerwane z pola ogórki, truskawki i maliny. Wojtowicz od lat nie sprzedał niczego rolnym hurtownikom. Wszystko, co z żoną Zofią wyprodukują w swoim 8,5 hektarowym ekologicznym gospodarstwie, trafia bezpośrednio na stoły klientów. Tej wiosny internetowych zamówień na produkty z letnich i jesiennych zbiorów jest tak dużo, że gospodarze już w marcu zmuszeni byli zamknąć listę odbiorców.

Więcej nie damy rady wyhodować – mówią.

Takich rolników sprzedających swoje produkty bez pośrednictwa hurtowni i sklepów z roku na rok przybywa. Nikt co prawda nie wie, ilu ich jest, ale z szacunków resortu rolnictwa wynika, że większość z 23 tys. zarejestrowanych gospodarstw z ekologicznymi certyfikatami ma swoich stałych odbiorców. Niektórzy klienci są w stanie przejechać po kilkadziesiąt, a czasem kilkaset kilometrów, po to by kupić od sprawdzonego rolnika niepryskaną marchew czy jabłka. Swoich wiernych klientów mają też gospodarstwa agroturystyczne i niewielkie firmy przetwórcze, wytwarzające produkty regionalne, takie jak np. ogórki w miodzie, powidła pomidorowe, domowe wędliny czy sery wytwarzane według tradycyjnych receptur. Wielu tych specjałów próżno szukać w sklepach, bo ich producenci nie mają głowy do marketingu. A przede wszystkim nie mają siły przebijać się przez mur sanitarnych przepisów i biurokrację.

Jak konina w kebabach pomogła wędzonce

Nie jest też tajemnicą, że popyt na naturalnie uprawiane owoce i warzywa czy na chałupniczo robione specjały rośnie, w miarę jak wybuchają kolejne afery z żywnością wytwarzaną przez koncerny spożywcze. Ot, chociażby takich jak ta z końskim mięsem w kebabach czy padliną w wędlinach. Przekonali się o tym Wojciech i Anna Jaworowscy, którzy w swoim gospodarstwie agroturystycznym Jawor pod Suwałkami od 25 lat produkują wędliny bez konserwantów i ulepszaczy. Do niedawna serwowali je tylko swoim gościom albo sprzedawali znajomym, ale w tym roku, gdy w mediach pojawiły się informacje o szachrajstwach z mięsem, przyjęli trzy razy więcej zamówień niż zwykle przed świętami Wielkiej Nocy. Po wędzone w dymie olchowym szynki, polędwice czy boczki przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Rodzina ledwo nadążała z robotą.

Również Piotr Wrona, rolnik z Husowa (woj. podkarpackie) ma coraz więcej zamówień na swoje hodowane metodą ekologiczną gęsi. W tym roku ma już chętnych na 40 sztuk, czyli na 10 więcej niż rok temu. Przez całe lato gęsi będą paść się na łące, a jesienią przyjadą po nie klienci. Za żywą białą kołudzką Wrona bierze 120 zł, a za już ubitą i oskubaną – 140 zł. Za 1 kg gęsiny wychodzi mu więc ok. 23 zł, czyli prawie cztery razy więcej niż w punkcie skupu.

Gdybym sprzedawał pośrednikowi, nie stać by mnie było nawet na opłacenie paszy dla ptaków – mówi.

Bezpośrednie zakupy chwalą sobie też klienci Wrony.

Za 1 kg mrożonej w delikatesach Piotr i Paweł trzeba zapłacić ponad 53 zł

– mówi Marcin z Gdańska, który od dwóch lat każdej wiosny zamawia w Husowie ptaki.

Ja za połowę tej ceny mam świeżutką gąskę, która na pewno nie jadła przemysłowej paszy.

Kupię kopę jaj

Co ciekawe, bezpośredniej sprzedaży żywności bardzo przysłużył się rozwój nowoczesnych technologii. Na portalach społecznościowych można znaleźć setki ogłoszeń od rolników oferujących swoje produkty. Niektórzy zrzeszają się w grupy i otwierają sklepy internetowe. Jeden z pierwszych założył Jan Czaja z województwa małopolskiego, właściciel ekologicznego gospodarstwa mleczarskiego. Wspólnie z Barbarą Zych (jabłka) i Stanisławem Ziółkowskim (warzywa), zaczął sprzedawać swoje produkty najpierw w okolicy Tarnobrzega, a potem w Krakowie.

Zrobiliśmy to ze strachu przed bankructwem, bo to, co oferowali pośrednicy, nie pokrywało kosztów ekologicznej produkcji

– mówi 34-letni Czaja. Założenia internetowego biznesu było dla niego jak bułka z masłem, bo sam jest z wykształcenia informatykiem. Dziś odrolnika.pl ma ponad 20 dostawców, 900 zarejestrowanych odbiorców i obsługuje południową część Polski. Podobną działalność prowadzi również portal ekosmakosz.pl, naturo.pl, ekofarma.pl, ekostrefa24.pl czy smakiwiejskie.pl.

W grupy organizują się również konsumenci. Np. mieszkańcy Opola zrzeszeni w stowarzyszeniu Kooperatywa chcą w tym roku wprowadzić tzw. system abonamentowo-skrzynkowy. Gotowi są płacić wybranym rolnikom po 50 zł miesięcznie w zamian za dostawy świeżych warzyw i owoców. Zakontraktowany w ten sposób gospodarz będzie dwa razy w tygodniu przygotowywał skrzynkę tego, co mu akurat obrodzi. Ma być w tym więc element niespodzianki, ale jednocześnie gwarancja, że za stałą kwotę klienci co miesiąc otrzymają porcję zdrowych lokalnych produktów. Z podobną inicjatywą wyszła kilka lat temu Agnieszka Kręglicka, znana warszawska restauratorka i propagatorka ruchu slow food. W 2009 r. udało jej się zebrać grupę fascynatów, którzy u zaprzyjaźnionych rolników co tydzień zamawiali paczki ze świeżymi wiejskimi produktami, płacąc im po 60 zł za dostawę. W stolicy pielgrzymki klientów regularnie przyjeżdżają do gospodarstwa Ludwika i Jolanty Majlert, którzy na warszawskiej Białołęce mają 10-hektarowe gospodarstwo, w którym uprawiają m.in. szparagi, dynie, karczochy, cukinię, groszek, sałatę. Zainteresowanie mieszczuchów jest tak duże, że w tym roku, co niedziela, gospodarze zdecydowali się przyjeżdżać ze swoimi produktami w najbardziej reprezentacyjne miejsce Warszawy – pod Zamek Ujazdowski.

Celebryta na targu

To nie jedyne miejsce, gdzie dziś w stolicy można kupić jedzenie wytwarzane przez rolników i małych producentów fascynatów. Można ich znaleźć np. na bazarze przy pl. Szembeka czy „na Dołku” na Ursynowie. Ale prawdziwym hitem okazał się Le Targ organizowany dwa razy w tygodniu przy ul. Solec 44 oraz BioBazar w starej Fabryce Norblina. Przyjeżdżają tam producenci żywności z całej Polski. Można tu kupić m.in. sery i jogurty z zagrody Kaszubska Koza, wędliny z małej wędzarni Beskidzki Wypas, oleje z Olejarni czy kaszanki z Dobrej Kiszki położonej we Wdzydzkim Parku Krajobrazowym. Zakupy na Le Targu czy BioBazarze stały się już obowiązkowym punktem programu stołecznych celebrytów i snobujących się na ekologię hipstersow. To prawdziwa rewolucja, bo do niedawna target targowisk kojarzony był przede wszystkim z ludźmi mniej zamożnymi, których nie stać na zakupy w wielkich supermarketach czy modnych centrach handlowych.

Teraz to się zmienia.

W listopadzie ubiegłego roku minęły dwa lata, od kiedy działamy – mówi Joanna Żuchlińska, menedżer marketingu BioBazaru w Warszawie.

Dziś odwiedza go już 2 tys. klientów, a liczba wystawców z niespełna dwudziestu wzrosła do czterdziestu. Docelowo ma być sześćdziesięciu. Fabryka Norblina już szykuje się na duży remont, a na potrzeby handlujących dodatkowo zostanie wydzielona jedna z zabytkowych hal. Co ważne, BioBazar ma być pierwszym w Polsce stworzonym na kształt tych działających w Barcelonie, Londynie, Rzymie czy Mediolanie. Będą tam prowadzone warsztaty kulinarne, rożnego rodzaju festyny i eventy. Bazarowi kupcy uczą się nie tylko sztuki segregowania, eksponowania i sprzedaży towarów, ale także reklamy. Przykładowo BioBazar regularnie reklamuje się w warszawskim metrze, na telebimach czy billboardach. Niektóre targowiska mają też własne strony internetowe, a także rejestrują się na Facebooku.

Światowe życie bazarów

Przykładem dla nich są doświadczenia bazarów z Paryża, Londynu, Barcelony, a nawet Nowego Jorku. Tam targowiska już od kilku lat wracają do łask m.in. dzięki polityce lokalnych władz. Np. w Londynie promowany jest handel uliczny, który jest synonimem zdrowego, tańszego żywienia opartego na zasobach lokalnych. Każda dzielnica ma obowiązek przeznaczenia określonej procentowo powierzchni pod targowiska, na które przyjeżdżają lokalni producenci, żeby serwować lokalne przysmaki. W Paryżu z kolei władze poszczególnych dzielnic wspierają AMAP, czyli kooperatywy spożywcze, udostępniając im raz w tygodniu lokal lub teren niezbędny do zorganizowania wymiany warzyw i owoców. Podobnie jest w innych miastach.

Rywalizacja drobnych rolników i producentów żywności z wielkimi koncernami spożywczymi i supermarketami przypomina walkę Dawida z Goliatem. Ale, jak wiemy, mały Dawid wygrał dzięki intelektowi. Takim atutem rolników jest jakość.

Tekst ukazał się w tygodniku "Sieci" nr 14(18), 8-14 kwietnia 2013

Ewa Wesołowska

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych