Czy internetowa czystka jest właściwym sposobem na budowanie społecznego zaufania do tych, którzy je z uzasadnionych przyczyn utracili? Protezy cenzury

Czytaj więcej 50% taniej
Subskrybuj
Fot.freeimages.com
Fot.freeimages.com

Nie może być tak, by prawy obywatel wychodził na idiotę,

—powiedział swego czasu prawnik z wykształcenia, eksprezydent Niemiec Roman Herzog. Rzecz dotyczyła jakiejś bzdurnej ustawy w fazie „obróbki”. Wydane w maju tego roku orzeczenie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie pewnego Hiszpana jest właśnie przykładem prawniczego bubla, który stawia na głowie fundamentalne prawo wolności prasy oraz dostępu do informacji.

W kwestii formalnej, ów Hiszpan domagał się usunięcia z wyszukiwarki Googla linków do artykułów, które traktowały o zlicytowaniu przed szesnastu laty jego majątku za długi. Ostatecznie, choć nie bez sądowego przymusu, te długi spłacił i postanowił wyczyścić z przestrzeni publicznej niechlubną kartę ze swego cv. Eurosędziowie wzięli jego stronę, co ma brzemienne skutki dla całego medialnego świata. Oznacza bowiem powrót cenzury w świetle prawa.

W następstwie tego orzeczenia Google opublikował formularz do zgłaszania przez zainteresowanych podobnych wniosków o „zapomnienie”, zatrudnił też prawników, którzy mają dokonywać wstępnych selekcji, co usunąć z internetu, a co nie. W ciągu kilku tygodni zgłosiło się bez mała sto tysięcy wnioskodawców z całej Europy, z żądaniem usunięcia informacji z ponad ćwierci miliona stron. Wśród nich znalazło się również 1,7 tys. naszych rodaków, dopominających się od Googla i wymazania 7,5 tys. linków.

Co ma być im zapomniane? Wedle życzenia niemal wszystko, od machlojek finansowych i plajt, jak np. źle zarządzanych banków, poprzez kompromitujące wypowiedzi o charakterze rasistowskim, ksenofobicznym, np. polityków, po zakłamanych, sportowych sędziów-aferzystów. Jednym zdaniem, wszelkie informacje - jak to ujęli sędziowie trybunału - „nieodpowiednie, nieistotne” i te, które „przestały być aktualne”, niezależnie od tego, że zostały opublikowane w pełnej zgodności z prawem.

Jak przekłada się to na rzeczywistość? Z internetowych przeglądarek usunięto np. linki do artykułów dotyczących byłego szefa banku inwestycyjnego Merrill Lynch & Co. (Bank of America Corporation), Stana O’Neala, który przez swe spekulacje naraził tę firmę na poważne straty, za co de facto w 2007 r. pozbawiono go stanowiska. Jednakże jeden z autorów publikacji na jego temat, dziennikarz BBC Robert Peston nie pogodził się z tą czystką i postanowił odwołać się od decyzji administratorów portalu. Co z tego wyjdzie? Czas pokaże.

Usuwaniem linków mogą być zainteresowane nie tylko osoby prywatne, w pucowaniu nadszarpniętej reputacji mają też interes instytucje, które w przeszłości popadły w różnorakie tarapaty, a nawet w konflikty z prawem. Czy internetowa czystka jest właściwym sposobem na budowanie społecznego zaufania do tych, którzy je z uzasadnionych przyczyn utracili? Lub - bardziej konkretnie - kto zechce skorzystać np. z usług jakiejś kliniki i położyć się pod nóż chirurga, który okaleczył lub wysłał już paru pacjentów na łono Abrahama? I takim „fachowcom” przysługuje prawo do „zapomnienia” w internetowych przeglądarkach…

Niektóre redakcje, jak np. brytyjskiego dziennika „Guardian”, już dziś sprzeciwiają się pudrowaniu życiorysów przez prawników. W gronie protestujących przeciw skutkom orzeczenia ETS są też jest Reporterzy bez Granic.

Demaskatorskie i niepochlebne artykuły należą do obszaru publicznego, usuwanie naprowadzających linków jest sprzeczne z interesem społecznym

— alarmują przedstawiciele tej organizacji.

Wraz z wymazywaniem linków do krytycznych publikacji wymazywana jest wolność prasy i swobodny dostęp do informacji. Jak skwitował dziennik „Mitteldeutsche Zeitung”, te konstytucyjne gwarancje stają się „bezterminową dekoracją” Ustawy Zasadniczej.

Czy obywatel „wychodzi na idiotę”? Owszem, tak jak w tym prawniczym kawale:

Pyta kolega kolegę: - Czemu tak długo chodzisz o kulach, nie możesz się bez nich obejść? Na to ten: - Lekarz mówi, że tak, ale mój adwokat mówi, że nie…

Tyle, że w odniesieniu do werdyktu jurystów z eurotrybunału sprawa wcale nie jest śmieszna.

Klaser

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych