"Nimfomanka" - bunt przeciw miłości?

Kadr z filmu "Nimfomanka"
Kadr z filmu "Nimfomanka"

„Nimfomanka” zatrzymuje się gdzieś pomiędzy skrajnymi filmami Von Triera, który znów podejmuje swoje ulubione tematy: samotność, nieprzystosowanie do życia w społeczeństwie i pragnienie bezwzględnej wolności. Tym razem idzie dalej. Przyprawiając film pornografią wpisuje się jednocześnie w słynną de Sadowską maksymę że libertyn jest zarówno katem jak i ofiarą swoich czynów. Czy to jednak ma jakikolwiek głębszy sens?

Czy jest to film o totalnym wyzwoleniu i splunięciu na wszelkie normy moralne? A może to historia poszukiwania perfekcyjnej miłości przez nimfomankę, która rozlicza się z życia przed pierwszym mężczyzną, którego „nie zalicza”? Trudno powiedzieć jaka będzie ostateczna wymowa filmu ponad 5 godzinnego filmu. Na razie przychodzi oceniać go po pierwszej części. Jednak widać już po pierwszych 2 godzinach filmu, że „szalony Duńczyk” znów w perwersyjny sposób urządza sobie kpinę z „burżuazyjnego społeczeństwa”. Choć jego film nie ma wiele wspólnego z wizjami Buñuela, to również wyraźnie polemizuje ze słynnym „Salo” Passoliniego, który obnażył i zdeptał ducha Markiza de Sade. Von Trier woli przekuć historię „Justine” po swojemu i przepuścić ją przez sito, gdzie nie „przełamują się fale”.

„Nimfomanka” długo przed premierą została okrzyknięta najbardziej skandalicznym filmowym wydarzeniem 2014 roku. Historia życia nimfomanki Joe, która ze szczegółami opowiada napotkanemu mężczyźnie swoje seksualne podboje, stała się znana po tym jak enfant terrible europejskiego kina zapowiedział, że film będzie zawierał pornograficzne sceny i śmietankę aktorską światowego kina. Pisałem już, że Von Trier jest dla mnie wielką zagadką. Cierpiący wiecznie na depresję Duńczyk potrafi raz powalić na kolana ( „Przełamując fale”, „Dogville”), by szybko zażenować najbardziej otwartego na eksperymenty kinomana („Antychryst”). I choć niemal każdy jego film jest przepojony daleką od chrześcijaństwa wizją moralności, to trudno mu odmówić szczególnego daru obserwacji i dziwacznego współczucia dla ludzkich ułomności.

Pewnego zimowego wieczoru Joe (Charlotte Gainsbourg) zostaje znaleziona na ulicy pobita i półprzytomna. Mężczyzna, który przyszedł jej na ratunek (Stellan Skarsgård), zabiera ją do mieszkania, gdzie opatruje jej rany i próbuje wyjaśnić co się stało. Joe opowiada mu złożoną z ośmiu rozdziałów historię swojego erotycznego życia nimfomanki. Między dwójką zupełnie obcych sobie i różnych od siebie ludzi dochodzi do swoistego koncertu. Oboje prowadzą ze sobą „polifoniczny dialog”, który mimo zgrzytów w zaskakujący sposób się zazębia. On jest intelektualistą, erudytą i ateistą, konserwatywnie trzymającym się znamion tradycji. Ona natomiast jest stwarzającą pozory (?) zagubioną w swojej pewności i charyzmie kobietą, która pragnie wyspowiadać się przed świeckim kapłanem racjonalizmu. Każdy z rozdziałów opowieści Joe ( w tej części filmu oglądamy cztery) ma przybliżyć nas do odpowiedzi na pytanie: co spowodowało, że dziewczyna odrzuciła wszelkie normy moralne i oddała się setkom mężczyzn? Czy Joe jest przepojoną nihilizmem kobietą, która cynicznie korzysta z własnego ciała by zapewnić sobie rozkosz? Czy może jej postępowanie to dramatyczne wołanie o pomoc i szukanie idealnej miłości? Czy może…stop.

Sam czasami zapominam, że oglądam film Larsa Von Triera- sadysty z „Tańcząc w ciemnościach”, i pretensjonalnego dupka z „Antychrysta”. „Nimfomanka” zatrzymuje się gdzieś pomiędzy jego skrajnymi filmami. Duńczyk podejmuje swoje ulubione tematy, które już eksploatował wcześniej: samotność, nieprzystosowanie do życia w społeczeństwie i pragnienie bezwzględnej wolności. Tym razem twórca świetnej „Melancholii” idzie dalej i wpisuje się w słynną de Sadowską maksymę że libertyn jest zarówno katem jak i ofiarą swoich czynów. Doceniam ciągłe przeciąganie liny przez Von Triera. Gdy już myślimy, że dostajemy ocierającą się moralizatorską opowieść o upadłej do rynsztoka ( dosłownie) grzesznicy, to Von Trier mocno skręca kierownicę i wjeżdża na pola nihilizmu. Gdy wyrywająca się z infantylnych dogmatów rodem z ery dzieci kwiatów Joe przyznaje się do poszukiwania miłości, nagle uderza nas obuch w głowę przypominający jak mizoginiczny Duńczyk traktował swoje bohaterki z poprzednich filmów. Nie skończę tego wątku dopóki nie obejrzę pod koniec stycznia drugiej części „Nimfomanki”. Znając przewrotność Von Triera ten wymiar jego historii może mieć jeszcze wiele twarzy, choć odczuwalna momentami pustka rozmowy Joe z jej „samarytaninem” wiele mówi o tej przypowieści.

Jeden wątek historii nimfomanki szczególnie mocno jest uderzający i niestety wprowadza film na mieliznę. Choć wciąż nie dostajemy ostatecznej odpowiedzi co jest źródłem perwersji Joe ( mam nadzieję, że psychologicznie prostackie sceny pokazujące kilkuletnią Joe zainteresowaną własnymi narządami płciowymi jest jedynie niesmacznym żartem Duńczyka), to trudno nie dopatrzyć się w filmie krytyki instytucji rodziny. Jak zawsze w przypadku Von Triera jest to bardzo pokrętna i ledwie dostrzegalna krytyka. Robiąca rzeczy skrajnie szokujące ( długa scena seksu z pociągu z pasażerami młodocianej Joe) dziewczyna nie pochodzi bowiem z dysfunkcyjnej rodziny. Ojciec ( zaskakująco dobry Christian Slater) jest lekarzem i ma świetny kontakt z córką. Grzechem matki jest zaś jedynie jej oziębłość. Czy twórca „Królestwa” chce nam wmówić, że takie skrzywienie moralne jak nimfomania pojawia się również w dobrze funkcjonującej rodzinie? Czy Joe stałaby się puszczalską dziewką, dorabiającą sobie ideologię do postępowania, gdyby wpojono jej zasady moralne? Kwestia religijności, która przecież jest najdoskonalszym narzędziem kształtowania moralności młodego człowieka jest przez Von Triera nieznośnie traktowana z wyższością napuszonego ateisty. Choć nie można przemilczeć faktu, że nawet w tym momencie Duńczyk robi skręt, i pokazuje nam porażający przykład zniszczenia tej instytucji przez hedonizm głównej bohaterki ( porażający i genialny epizod Umy Thurman).

Niemniej jednak oglądając pierwszą część filmu zadawałem sobie ciągle pytanie: czy to zawsze rodzina musi być wskazana jako miejsce duszenia potrzeb człowieka „wyzwolonego”? Ambiwalentność młodej Joe i jej brak poczucia podstawowych zasad moralnych zupełnie nie współgrają mi z tym jak Von Trier pokazał dzieciństwo dziewczyny obok kochającego ojca. A może po prostu nie czuję „polifonii” tego wątku? Może jest on niczym nudny Jan Sebastian Bach zestawiony z pornograficznymi i siłą rzeczy elektryzującymi scenami?

Chociaż nie do końca tak być musi. Paradoksalnie reżyser umieszczając w filmie czyste porno sceny odarł seks z erotyki. Miejscami ma się wrażenie, że film kręcił nie bojący się ostrości dosłownego języka filmowego konserwatysta, który chce pokazać czym jest seks bez miłości. Von Trier jednak przez cały film wmawia nam, że miłość może być jedynie „tajnym składnikiem” seksu. Czy to wręcz szatańska przewrotność, z której kpi sobie bez przerwy spowiednik Joe?

Okazuje się, że pornograficzne zbliżenia kompletnie są niepotrzebne by oddać ducha „Nimfomanki”. Wydaje się, że Von Trier przekroczył granicę, którą jego naśladowcy będą od dziś bić i psuć tym samym magię kina, wyłącznie w celach komercyjnych. Nawet jeżeli film sam w sobie ma być uderzeniem w tradycyjną moralność to tak tanie chwyty psują jakość tej antykrucjaty, i miejscami nużą. Oglądając surowe sceny przypominające „homemade porn” doceniłem wielkość Stanleya Kubricka z jego ostatniego filmu „Oczy szeroko zamknięte”, gdzie maestro dowiódł jak łączyć erotykę z artystycznym zmysłem. Nie dziwię się, że Roman Polański tak często kpi ze sposobu kręcenia filmów przez Von Triera.

Choć „Nimfomanka” nie uderza pretensjonalnością i napuszeniem „Idiotów” i miejscami zabawnie ( Von Trier kapitalnie odsłania swoje inteligentne, sytuacyjne poczcie humoru) ucieka przez genderowym bełkotem, to jednak jej główny przekaz trąci rozważaniami na poziomie New Age. Trudno inaczej odbierać przeintelektualizowane monologi spowiednika Joe, czy zapuszczanie się jej ojca w rewiry eksploatowane przez przedawkowującego siebie samego Terrence Malicka. Można się o tym przekonać w jednej z ostatnich, nieznośnie kiczowatych scen filmu.

Pierwsza część długiego filmu nie ma więc w sobie „nic” poza świetną rolę muzy Von Triera Charlotte Gainsbourg ( choć młodą Joe gra ciekawie wypadająca Stacy Martin), która pewnie zostanie wyróżniona na kilku festiwalach, świetnych epizodów i doskonale dobranej muzyki Rammstein. "Wiele hałasu o nic"? Nie do końca, bowiem to „nic” nabiera nowego „Von Trierowskiego” wyrazu. Czy uda się ten wymiar wypełnić głębią „Melancholii”? Musimy poczekać na część drugą „Nimfomanki”, która zagości na naszych ekranach za dwa tygodnie. Wciąż wierzę, że Von Trier ma do powiedzenia coś inspirującego. Inaczej będziemy mogli mówić o świetne zagranej, miejscami poruszającej wydmuszce. Obyśmy nie zapamiętali z tego filmu wyłącznie długości przyrodzenia Shii Lebeuf.

Łukasz Adamski

„Nimfomanka. Część Pierwsza”. Reż. Lars Von Trier, dystr. Gutek Film.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych