Martin Scorsese ostatni raz prawdziwie oburzył krytyków i widzów niemal 20 lat temu zwieńczeniem trylogii o włoskiej mafii („Kasyno”). Po ugrzecznionym „Aviatorze” czy dosyć klasycznie opowiedzianej „Infiltracji”, mistrz niespodziewanie przypomina światu, co było jego znakiem rozpoznawczym w ciągu 40 lat kariery. Część członków Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej po specjalnym pokazie „Wilka z Wall Street” wyraziło oburzenia szóstym wspólnym obrazem duetu Scorsese-di Caprio. 75 letnia aktorka Hope Holiday znana z filmu Billego Wildera "The Aparment" napisała na Facebooku, że „Wilk z Wall Street" to trzygodzinna tortura. Aktorka ujawniła też, że gdy Scorsese i DiCaprio wysiedli z windy, jeden z członków Akademii podbiegł do nich i krzyknął: „Wstydźcie się!" Co spowodowało tak żywiołowa reakcję ludzi, którzy zawodowo obserwują kolejne przekraczanie granic w kinie?
Martin Scorsese postanowił nakręcić film o życiu libertyna? „Przecież takich filmów powstaje na pęczki”- powie ktoś wzruszając ramionami. To prawda. Jednak w przeciwieństwie nawet do Milosa Formana ( „Skandalista Larry Flynt”) Scorsese kręci filmy w sposób totalny, nie bawiąc się w niedomówienia.Gdy opowiadał o zemście sfiksowanego weterana wojennego na „śmieciach z ulic nędzy” zaprezentował najbardziej krwawy finał w kinie lat 70-tych. Gdy zabrał się za ekranizowanie życia włoskiej mafii, zrezygnował z kreślenia mitologicznego kreślenia mafiozo z zasadami a la Don Vito, tylko z chirurgiczną precyzją pokazał jak kona grzebany żywcem „wiseguy” z rozłupaną głową od uderzenia pały bejsbolowej.
W religijnej przypowieści o odkupieniu w karetce pogotowia, zamiast ugrzecznionych przystojniaków z „ER” dostaliśmy zdewastowanych psychicznie ratowników, których praca polega na ratowaniu nocnych upiorów. Czy opowiadając o życiu jednego z najsłynniejszych hedonistów i oszustów Ameryki Scorsese mógł być inny? Czy pokazując na ekranie życie faceta, który dowodząc swojej wyższości nad agentami FBI wyrzucał na ich oczach do morza równowartość ich rocznych zarobków, był uzależniony od wszystkich możliwych narkotyków świata, i lubował się w uprawianiu perwersyjnego seksu grupowego, Scorsese mógł bawić się w półśrodki? Czy byłby przy tym wiarygodny?
Martin Scorsese nigdy nie należał do grzecznych chłopców w Holywood. Kilkakrotnie żonaty, uzależniony od kokainy, zmagający się całe życie z wiarą Włoch z Nowego Jorku dobrze wie czym jest życie na krawędzi zatracenia się w ramionach libertynizmu. Nie można chyna sobie wyobrazić lepszej osoby do opowiedzenia o maklerze Jordanie Belforcie, który prowadząc słynny Stratton Oakmont wyłudził dzięki sprzedaży bezwartościowych akcji od swoich klientów ponad 100 mln dolarów, i dzięki częściowej współpracy z FBI trafił do więzienia na jedynie trzy lata.
Nie zgadzam się z Holiday, która porównała film do tortury, choć mogę zrozumieć jej oburzenie. Ktoś słusznie zauważył, że Scorsese opowiadając o „wilku z Wall Street” nie tylko dowiódł jak bezpretensjonalnie i z przytupem pokazać współczesną Sodomę i Gomorę, gdzie kolejne karykaturalne wersje Gordona Gekko zarabiają w przerwach między wciąganiem kolejnych krech koksu rozsypanego na kształtnych pośladkach najdroższych call girls, ale również porzucił wieczne rozterki katolika rozdartego między biblijne przykazania, a kodeks włoskiej mafii. „Twórca „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, filmu, który zrobił z realnej potrzeby teologicznej polemiki ze swoim Kościołem, tym razem nawet na chwilę nie snuje dywagacji na temat potrzeby odkupienia grzechów czy nieuchronności kar za występki. Od czasu przesiąkniętej religijnością „Ciemnej strony miasta” Scorsese powolutku odchodzi od religijnej tematyki w swoim kinie. "Wilk z Wall Street” jest najdobitniejszym zobrazowaniem niedawnego wyznania Scorsese, że w ostatnich latach ostatecznie porzucił duchowe rozterki. Choć jestem zdeklarowanym miłośnikiem religijnych podtekstów w kinie twórcy „Kunduna”, to przyznaję, że Scorsese bez moralnego odniesienia jest niebezpiecznie nie mniej fascynujący.
„Wilk z Wall Street” pokazuje, że Martin Scorsese, niczym wieczna konstruktywna opozycja Pana Boga z Manhattanu, na stare lata mocno zgorzkniał. Napuszeni poczuciem własnej wielkości bohaterowie jego filmu nie tylko nie posiadają najmniejszych moralnych rozterek czy wątpliwości, ale co rusz oblewają egzamin z człowieczeństwa. W życiu Belforta i jego sfory nie ma żadnego braterstwa, które sklejałoby cokolwiek więcej niż podlana procentami kokaina. Ba, samozwańczy król życia z Wall Street nie może nawet liczyć na lojalność własnej żony, która widząc upadające imperium bez mrugnięcia okiem pierwsza wskakuje na szalupę ratunkową. Nawet agent FBI (Kyle Chandler) przyczyniający się do upadku Belforta nie do końca może poczuć satysfakcji ze swojej krucjaty, zdając sobie w pewnym momencie sprawę z sensu nihilistycznego nastawienia drapieżnika, który, summa summarum, jak rasowy wilk szybko wylizuje rany zadane przez skazanego na wegetację myśliwego. Już nawet moralne zwycięstwo jest nic niewarte? 71 letni Scorsese naprawdę przeszedł daleką i wyboistą drogę, która może nas jeszcze zaskoczyć podczas przygotowywanego od dekady „Milczenia Boga”.
Scorsese realizując przepełniony cynizmem film o człowieku, który reprezentuje demiurgów z Wall Street odpowiadających za ciągnący się od lat kryzys finansowy, wiedział, że nie może ugryźć jego historii w sposób zupełnie poważny. Z drugiej strony infantylna komedia o świecie wchodzących na kolejny stopień zdemoralizowania (tak, tak, jest to możliwe), którego nie doświadczył nawet Gekko, mogła jedynie budzić uśmiech politowania nad tracącym wyczucie byłym mistrzem. Scorsese błyskotliwie więc pozwala swoim bohaterom popadać w coraz większą groteskę i autoparodię. Czołgający się po ziemi po zażyciu kilku tabletek Belfort nie przypomina nawet Thompsona z „Las Vegas Parano”. Ten bowiem nawet na chwile nie tracił poczucia zabawy. Zachłanny na życie wilk zamienia się zaś w żałosnego pokrakę, mogącego stanąć na nogi wyłącznie dzięki dawce kokainy. Jednocześnie zmagający się z upadkiem król giełdy wysypując na stolik „białą damę” jest jak kieszonkowa wersja Tonego Montany z pamiętnej sceny „Człowieka z blizną”. A może zarabiający krocie na akcjach podrzędnych firm, „off Wall Streetowi” drapieżnicy od początku byli żałosnymi imitacjami prawdziwych królów? Może ich zachowanie wynikało ze świadomości własnych ułomności?
Nie wiem czy Akademia w końcu doceni Leonardo DiCaprio, który tworzy kolejną z rzędu absolutnie wybitną kreację aktorską, błyszczącą na tle doskonałego drugiego planu (magnetyczny Matthew McConaughey, słodko żenujący Jonah Hill i przezabawny Jean Dujardin). Jeżeli jednak i złożona ekshibicjonistyczna rola Belforta przejdzie bez echa, to można mówić o spisku Akademików przeciwko Leo. „Wilk z Wall Street” to jednak przede wszystkim majstersztyk reżyserii twórcy „Wściekłego byka”. Scorsese upaja się własnym geniuszem narracyjnym, stała montażystka jego filmów Thelma Schoonmaker przebija swoje najlepsze dzieła, zaś reżyser zdjęć Rodrigo Prieto w perfekcyjny sposób łamie okraszony największymi muzycznymi hitami lat 80-tych przepych statecznymi ujęciami drażliwych momentów szalonej egzystencji bohaterów. Scorsese ze swoją sforą latach uśpienia dowodzi, że wciąż nie ma sobie równych w utrzymywaniu wysokiego poziomu adrenaliny w krwiobiegu widzów przez trzy godziny. I nawet jeżeli ostatecznie okazuje się, że drapieżność ich predatora jest sprowadzona do ujadania białego od kokainy pyska zdezelowanego wilczka, to sposób jego pokazania pozwala postawić film na półce z najlepszymi obrazami roku 2013. Skandalista drodzy czytelnicy wrócił. I zrobił to w cholernie wielkim stylu.
Łukasz Adamski
„Wilk z Walls Street”, reż. Martin Scorsese, wyst: Leonardo DiCaprio, Jonah Hill, Margot Robbie, Matthew McConaughey, Rob Reiner, Jean Dujardin
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/89281-wilk-z-wall-street-w-wielkim-stylu