Od autora:
Nie odpowiadam nagonką na nagonkę. Odpowiadam słowem. Poniższy esej to fragment książki „Unicestwianie. Czy Polska przetrwa epokę algorytmów?”.
Nie powstał jako reakcja na głosowanie Sejmu, lecz jako głos głębszy – ponad aktualnym hałasem, ale w samym jego sercu.
Nie zamierzam ustawiać się w kolejce do politycznego ujadania, do krzyku, do rytuałów odwetu.
Moja rola – i moje zobowiązanie – to obrona praworządności, zwłaszcza wtedy, gdy Sejm sam tę praworządność depcze.
Wobec przemocy języka nie odpowiadam kontrprzemocą. Odpowiadam językiem, który nie rani – bo tylko taki ma szansę przywrócić sens wspólnocie.
Bo Polska musi pozostać wspólnotą – nawet jeśli wydarzenia ostatnich prawie dwóch lat pokazują, że rządzący robią wszystko, by tę wspólnotę rozbić. I trzeba powiedzieć wprost: prawie im się to udało.
I. Milczenie nie wystarczy
Istnieją momenty, w których milczenie staje się jedyną możliwą postawą. Po doświadczeniu wykluczenia. Po systematycznym publicznym poniżeniu. Po słowach, które nie pozostawiają widocznych śladów, ale dotykają głęboko. W takich sytuacjach człowiek milknie nie z wyboru, lecz z poczucia, że nie ma już przestrzeni, by mówić w sposób, który nie zostanie natychmiast zniekształcony lub odebrany mu całkowicie.
To milczenie jest aktem obrony. Chroni resztki integralności, które nie przetrwałyby kolejnej próby przystosowania się do języka fałszu. Człowiek wycofuje się w głąb siebie nie po to, by zamilknąć na zawsze, ale by móc jeszcze pozostać sobą. Cisza staje się czasem nieprzynależności. Miejscem, gdzie nie trzeba być dla nikogo, nie trzeba nic udowadniać, nie trzeba konkurować o rację, o uwagę, o potwierdzenie istnienia. Jest to forma niewidzialnego oporu - wycofania się z logiki przemocy językowej.
Ale milczenie, choć konieczne, nie jest celem. Jest środkiem. Przychodzi bowiem chwila, kiedy człowiek staje przed pytaniem: czy wystarczy nie brać udziału, by coś się zmieniło? Czy świat ocaleje tylko dlatego, że przestaniemy mówić jego językiem? Cisza może być formą oczyszczenia, ale nie jest narzędziem odbudowy. Nie wystarczy, by naprawić zniszczenia, których źródłem był język. Wcześniej czy później trzeba będzie się odezwać - i właśnie wtedy ujawnia się najtrudniejsza próba.
Bo jak mówić po tym wszystkim? Jak mówić tak, by nie powielić logiki, którą się odrzuciło? Jak nie zdradzić tej ciszy, która przez długi czas była jedynym miejscem wewnętrznej prawdy? Jak mówić tak, by nie ranić - i jednocześnie nie kłamać? Jak nie zamilknąć znowu - tym razem z lęku, że każde słowo natychmiast zostanie użyte przeciw nam?
To nie są pytania retoryczne. To pytania egzystencjalne, które zadaje sobie każdy, kto odzyskał siebie w ciszy i teraz wie, że nie może w niej pozostać na zawsze. W pewnym momencie człowiek dojrzewa do świadomości, że owszem - milczenie ocaliło go przed zniszczeniem, ale nie wystarczy, by ocalić innych. Że przychodzi pora mówienia - ale innego mówienia. Takiego, które nie służy już walce o dominację, nie wciąga w spiralę przemocy, ale tworzy przestrzeń, w której możliwe jest spotkanie.
To nie będzie język grzeczności. Ani język pojednania pozbawionego sprawiedliwości. To nie będzie też język koncyliacyjnych frazesów, które rozmywają odpowiedzialność i pozwalają wszystkim poczuć się dobrze. Chodzi o coś znacznie trudniejszego - o język, który nie reprodukuje przemocy strukturalnej, nawet gdy dotyka rzeczy bolesnych. Język, który nie zamienia prawdy w broń, ani nie rozbraja jej w imię fałszywego pokoju. Język, który ma moc, bo wyrósł z doświadczenia ciszy - a nie z potrzeby przekonania innych do czegokolwiek.
Prawdziwe słowo nie potrzebuje zwyciężać. Nie musi pokonać przeciwnika. Musi natomiast być wierne temu, co ocalało w człowieku, kiedy zamilkł, by nie stać się narzędziem systemu. Musi zachować wewnętrzną zgodność z tym, co nie uległo degradacji. I tylko z tej zgody może narodzić się nowy sposób bycia w świecie - który nie opiera się już na krzyku, na uprzedzeniu, na etykietowaniu, ale na pracy słowa, które nie rani.
To słowo będzie rzadkie. Nie pojawi się natychmiast. Będzie wymagało cierpliwości i uważności. Ale tylko ono ma sens. Wszystko inne to tylko kolejne warianty przemocy - tym bardziej skuteczne, im bardziej ukryte pod warstwą dobrych intencji.
Milczenie było konieczne, by nie wziąć udziału w kłamstwie. Ale słowo, które ma nadejść - musi być zdolne do powiedzenia prawdy tak, by nie powtórzyć mechanizmu upokorzenia. I to właśnie w tym miejscu zaczyna się najważniejsza lekcja nowej obecności: uczyć się mówić tak, jakby każde słowo mogło leczyć - i jednocześnie niczego nie ukrywać. To trudniejsze niż zamilknąć. Ale właśnie dlatego - konieczne.
II. Współczesny język jako narzędzie eskalacji
Język jako przestrzeń wojny
Język, którym mówi dziś świat, został zredukowany do narzędzia natychmiastowej odpowiedzi. Przestał być formą namysłu - stał się funkcją reakcji. Nie prowadzi już ku znaczeniu, lecz ku natychmiastowemu odcięciu się, zaklasyfikowaniu, ośmieszeniu lub zneutralizowaniu drugiego. Nie po to, by z nim wejść w rozmowę - ale by go unieważnić jeszcze zanim zdąży powiedzieć coś, co mogłoby zakłócić bieg gotowych odpowiedzi.
Mówimy nie po to, by dzielić się zrozumieniem, ale po to, by wygrać. Każde zdanie staje się elementem strategii, narzędziem służącym do osiągania przewagi. Nie ma już pytań - są tylko stanowiska. Nie ma już zdziwienia - jest tylko obrona i atak. Ten stan rzeczy tworzy społeczeństwo ludzi gotowych do walki, ale niezdolnych do spotkania. Bo nie można się spotkać, jeśli każde słowo zakłada, że druga strona to wróg.
Język, który kiedyś służył tworzeniu wspólnoty, został zawłaszczony przez system dystrybucji lęków, tożsamości i konfliktów. Skolonizowany przez politykę zredukowaną do algorytmów. Już nie mówimy - odtwarzamy. Już nie tworzymy sensu - powielamy przekonania, którymi zostaliśmy obudowani. I w tym świecie coraz trudniej odróżnić prawdziwe słowo od propagandowego hałasu.
III. Nieczytelność słowa jako porzucenie odpowiedzialności
To nie jest język życia. To język inżynierii emocji. Skompresowany, skrótowy, wydestylowany z wszelkiej złożoności, służy już tylko temu, by przyspieszać. By wywoływać. By reagować. Każdy wyraz natychmiast przypisywany jest do jakiegoś frontu, jakiejś grupy, jakiejś intencji - zanim w ogóle zostanie wysłuchany.
Żyjemy w rzeczywistości, w której każde słowo poprzedzane jest podejrzeniem. Intencja jest oceniana szybciej niż sama treść. Zamiast słuchać - dekodujemy. Zamiast interpretować - przypisujemy. Skutkiem tego jest nie tylko niemożność porozumienia, ale przede wszystkim rozpad poczucia odpowiedzialności za to, co się mówi. Gdy każde słowo ma być tylko reakcją - przestajemy je ważyć.
Język poddany presji emocjonalnego efektu przestaje być miejscem etycznym. Tam, gdzie intencja zostaje zniszczona przez percepcję, nie ma już rozmowy. Jest jedynie ruch - podział, powielenie, konfrontacja. Człowiek żyjący w takim systemie zapomina, że mowa była kiedyś aktem wolności. Że z prawdziwego języka rodziło się rozumienie, a nie przynależność.
IV. Nie reagować - znaczy wybierać
Jak więc nie wpaść w ten język? Jak ocalić mowę przed skolonizowaniem przez system reakcji? Odpowiedź nie leży w wycofaniu się, lecz w odnowieniu praktyki mówienia. W decyzji, że każde słowo będzie pochodziło z miejsca prawdy - a nie z potrzeby wygranej. Że nie będziemy mówić po to, by zdominować, lecz by zrozumieć - i pozwolić być zrozumianym. Tego nie da się osiągnąć szybko. To jest praca. Dyscyplina. Ćwiczenie serca, zanim otworzy się usta.
W tym sensie język wymaga ascezy. Wymaga powściągliwości - nie w imię grzeczności, ale w imię miłości. Potrzeba nam mowy, która nie powiela przemocy, nawet kiedy odpowiada na krzyk. Język, który nie dominuje, ale zaprasza. Który nie walczy, ale tworzy. Taka mowa nie jest naiwna - jest głęboka. I dlatego tak rzadko spotykana. Bo wymaga wewnętrznej ciszy, zanim powstanie słowo.
A jednak właśnie taka mowa staje się ostatecznym oporem wobec systemu. Bo tam, gdzie inni mówią, by nie przegrać, ty możesz mówić, by nie zdradzić. Tam, gdzie inni mówią, by odciąć, ty możesz mówić, by przywracać. Tam, gdzie inni reagują, ty możesz świadczyć - nie o sobie, ale o tym, co większe od ciebie. O dobru, które nie krzyczy, ale pozostaje.
V. Wewnętrzna rewitalizacja języka
Pierwszym krokiem jest spowolnienie. Zatrzymanie się na brzegu reakcji. Wysłuchanie tego, co się w nas rodzi - zanim zaczniemy mówić. Sprawdzanie: czy to, co zamierzam powiedzieć, jest potrzebne? Czy kogoś leczy? Czy buduje przestrzeń spotkania? Czy to naprawdę moje słowo - czy tylko echo słów, które mnie uwarunkowały? I jeśli nie jestem pewien - lepiej milczeć, niż mówić z rozpędu.
To ćwiczenie powolności jest dziś radykalnym gestem. Odmawia udziału w świecie przyspieszenia. Domaga się obecności. A tylko obecność daje językowi sens. Bo tylko ten, kto jest naprawdę obecny - może mówić naprawdę. I tylko ten, kto mówi naprawdę - może być usłyszany, nawet w milczeniu. Milczenie nie jako ucieczka, ale jako miejsce narodzin języka, który nie rani.
Drugim krokiem jest odbudowanie wewnętrznego słuchu. Czyli takiej dyspozycji, w której zanim wypowiem słowo, najpierw je sprawdzam - w sobie. Czy ono pochodzi z mojego serca - czy z mojej krzywdy? Czy jest gestem - czy odruchem? Czy jest wyrazem obecności - czy automatyzmem? To wymaga skupienia. I odwagi. Bo człowiek, który zaczyna mówić z prawdy, staje się bezbronny wobec systemu. Ale właśnie ta bezbronność jest znakiem wolności.
VI. Nie wciągać języka w grę sił
Trzecim krokiem jest decyzja: nie wezmę udziału w grze. Nie oddam swojej mowy logice plemiennej, która każe mówić tylko w swoim imieniu i tylko przeciw innym. Nie przyjmę języka, który dzieli, zanim jeszcze zdąży wysłuchać. Nie uczynię ze słowa amunicji, choćbym miał milczeć długo. To jest wybór radykalny - ale właśnie dlatego otwierający. Bo dopiero wtedy język może znowu stać się wspólnotą.
Ta decyzja zakłada, że język może jeszcze być czymś więcej niż techniką. Że słowo może być nośnikiem prawdy, a nie tylko funkcją wpływu. Że da się mówić bez uprzedzenia - i że warto za to zapłacić cenę. Bo każde takie słowo stwarza inną przestrzeń. Taką, w której nawet przeciwnik może przestać być wrogiem. Taką, w której pytanie nie oznacza ataku - ale otwarcie.
Nie chodzi o powrót do naiwności. Chodzi o wybór innego źródła. Język nie musi być bronią. Może być miejscem spotkania, jeżeli najpierw stanie się miejscem obecności. Jeżeli nie będzie musiał niczego dowodzić, tylko być prawdziwym. W świecie hałasu największym ryzykiem nie jest powiedzieć prawdę. Największym ryzykiem jest powiedzieć ją tak, żeby nie przekształcić jej w przemoc. I właśnie w tym ryzyku zaczyna się język, który ma przyszłość.
VII. Język, który stwarza. Jakiego języka potrzebuje przyszłość?
Nie wystarczy już mówić. Nie wystarczy nawet milczeć. Nadchodzi czas, w którym odnowienie świata będzie zależeć od odnowienia języka. Nie jako techniki. Nie jako stylu. Ale jako sposobu bycia. Język, który ma przyszłość, to nie język poprawny - to język prawdziwy. Język, który nie tylko coś komunikuje, ale coś stwarza. Który nie tylko mówi „co jest” - ale czyni miejsce dla tego, co może się wydarzyć. To nie jest zadanie literatury. To jest zadanie człowieka.
a) Język, który nie reaguje, tylko tworzy
Współczesność nauczyła nas mówić po to, by odpowiedzieć. Nasz język jest odpowiedzią na bodziec, na atak, na impuls - nie jest już wyrazem wnętrza. Stał się pochodną zewnętrzności. Tymczasem prawdziwy język nie jest reakcją - jest aktem stwarzania. Język, który ma znaczenie, pochodzi z miejsca, które nie zostało wywołane, ale które się otwiera.
Mówienie nie jako reakcja, ale jako gest stwórczy, domaga się powrotu do źródła: do ciszy, która nie jest ucieczką, ale zaciszem początku. Takie słowo nie powiela rytmów świata, nie podąża za hałasem, lecz wyłania się z milczenia, w którym wydarza się decyzja. To język, który niesie w sobie nie impuls, lecz intencję. Nie przymus, lecz wolność.
b) Język, który nie określa drugiego człowieka, ale zostawia mu miejsce
Współczesny język działa poprzez klasyfikację. Każdy komunikat, każdy nagłówek, każda etykieta ma jasno określić, z kim mamy do czynienia - i jak należy to ocenić. Taki język nie zostawia miejsca dla drugiego. Nie pozwala mu być. Definiuje go z góry, uprzedza jego słowo, wyprzedza jego obecność. To jest język przemocy. Nawet jeśli brzmi uprzejmie.
Ale drugi człowiek to nie rzecz do opisania. To tajemnica do przyjęcia. Język, który chce mieć przyszłość, nie może narzucać tożsamości. Musi pozwalać na obecność. Na trwanie poza uproszczeniem. Musi uznać, że prawda drugiego nie musi być dla nas zrozumiała - i że to nie znaczy, że jest mniej prawdziwa. Język, który nie zawłaszcza - stwarza przestrzeń dla spotkania.
c) Język, który odrzuca przymus zwycięstwa retorycznego
Język zbudowany na wygrywaniu przestaje być nośnikiem sensu. Staje się wojskowym manewrem - nie dialogiem. Retoryka, która służy wygranej, czyni ze słowa narzędzie dominacji. Tam, gdzie chodzi o to, kto wygra spór - nie ma już miejsca na wspólne poszukiwanie prawdy. Tam, gdzie język staje się instrumentem zwycięstwa, traci się zdolność do widzenia całości. Każde słowo służy wtedy strategii - nie rzeczywistości. Prawda przestaje być wspólnym celem, a staje się zakładnikiem narracji. Przyszłość potrzebuje języka, który nie licytuje się na trafność, ale na wierność. Który nie dominuje, ale służy. Który nie argumentuje przeciw, ale mówi dla.
d) Język, który nie chce „mieć racji” za wszelką cenę
Największym wrogiem prawdy nie jest kłamstwo. Jest nim obsesja posiadania racji. Tam, gdzie każde zdanie musi potwierdzać naszą tożsamość, każda rozmowa staje się testem lojalności wobec własnego obozu. W takim świecie nie słuchamy - tylko czekamy, aż będziemy mogli wtrącić nasze racje.
Bycie w prawdzie nie polega na posiadaniu racji. Polega na gotowości, by ją utracić, jeśli to, co napotykamy, domaga się zmiany. Taki język nie potwierdza naszego istnienia - lecz nas w nim pogłębia. Przyszłość potrzebuje języka pokory. Języka, który nie opiera się na triumfie, lecz na otwartości. Tylko taki język jest w stanie ocalić człowieka od solipsyzmu.
e) Język, który nie oddaje pola kłamstwu, ale też nie ulega złości
Wobec fałszu istnieją dwie pokusy: ucieczka albo agresja. Milczenie lub krzyk. Tymczasem przyszłość potrzebuje języka, który nie ucieka - ale też nie niszczy. Który mówi prawdę - ale mówi ją tak, że nie reprodukuje logiki nienawiści. To wymaga siły. I pokory.
To nie jest język kompromisu. To język odróżnienia. Taki, który staje wobec kłamstwa nie jako oskarżyciel, ale jako świadek. Który nie oddaje pola, ale też nie oddaje się złości. Język taki nie wchodzi w rytm przemocy - ale go zakłóca. Tylko słowo, które nie ulega gniewowi, może być naprawdę wolne. I tylko takie słowo może przynieść ukojenie.
f) Ten język nie może być tylko „stylem” - musi być postawą istnienia
Na końcu trzeba powiedzieć jasno: ten język, o którym mówimy, nie jest nowym „stylem”. Nie jest strategią. Nie jest techniką komunikacji ani zestawem narzędzi. Jest czymś głębszym. Jest ontologiczną decyzją, że chcę istnieć w prawdzie - a nie w reakcji. W obecności - a nie w autoafirmacji.
To nie jest język, który się „wymyśla”. To jest język, który się staje. On nie wypływa z poprawności - ale z doświadczenia. Z przebycia drogi przez milczenie, przez ciemność, przez niemówienie. Z odwagi, by nie mówić dopóki się nie zrozumiało, kim się jest. Taki język nie pojawia się z zewnątrz. Rodzi się w człowieku, który zamilkł, by usłyszeć - i przemówił, by nie zdradzić.
Przyszłość nie zacznie się od nowego narzędzia. Przyszłość zacznie się od nowego słowa. Ale tylko wtedy, gdy to słowo będzie pochodziło z miejsca, które nie należy do systemu. Tylko taki język nie będzie powieleniem świata, ale jego przebudzeniem. Tylko taki język nie będzie odpowiedzią - ale objawieniem. I właśnie tego języka potrzebuje świat. Nie języka poprawnego. Nie języka wygranego. Lecz języka, który daje życie.
VIII. Trzy formy nowej mowy: poezja, modlitwa, świadectwo
a) Poezja - język, który nie wyczerpuje
W epoce, która mierzy wartość wypowiedzi liczbą reakcji, poezja staje się gestem nieposłuszeństwa. Nie służy niczemu. Nie tłumaczy świata, nie upraszcza go, nie porządkuje. Zostawia rzeczy takim, jakimi są - drżącymi, niedopowiedzianymi, nieoswojonymi. Poezja nie mówi: „zrozum mnie”, lecz „bądź obecny”. Tam, gdzie język użytkowy domaga się skrótu i użyteczności, poezja otwiera pęknięcie - zaprasza do wejścia w to, co nieprzydatne, a więc prawdziwe. Nie wytwarza znaczeń na zamówienie. Zachowuje je, przekazuje w ich pierwotnej nieprzejrzystości, pozwala im być. Tylko to, co nieprzezroczyste, może jeszcze ocalać.
Poezja nie prowadzi do zgody ani nie wciąga w konflikt. Nie potrzebuje zwycięstwa. Jej rytm nie eskaluje napięcia - on je rozpuszcza. Poezja nie szuka poklasku, nie chce racji. Zamiast przekonywać, przywołuje obecność - zranioną, rozbitą, ale ciągle obecną. Tam, gdzie wszystkie inne formy mowy domagają się rezultatu, poezja przypomina, że sens nie musi być natychmiastowy. Może dojrzewać w ciszy. Może nigdy nie zostać nazwany. A mimo to - istnieje. Dlatego właśnie w epoce rozszczepienia, kiedy człowiek traci siebie między obrazami, rolami i presją reakcji - poezja jest próbą scalania. Jest językiem wnętrza, które nie krzyczy, lecz trwa.
b) Modlitwa - język skierowany poza pole walki
Jest taka forma mowy, której nie da się użyć przeciwko nikomu. Która nie służy jako narzędzie przekonywania ani nie może zostać zredukowana do argumentu. Modlitwa nie jest wypowiedzią w przestrzeni publicznej. Nie konkuruje. Nie przyciąga uwagi. Nie ma celu. Jest językiem skierowanym nie do drugiego człowieka, lecz do tego, co większe - do obecności, która nie musi odpowiedzieć. W tym sensie modlitwa jest najczystszą formą wypowiedzi - bo nie domaga się skutku.
W świecie, w którym każde słowo ma pełnić funkcję, osiągać rezultat, generować zaangażowanie - modlitwa staje się bezinteresownością. Wypowiada się nie po to, by coś zmienić, ale by coś powierzyć. Nie oczekuje. Nie kalkuluje. Nie odpowiada na nic, co jest „tu i teraz”. Dlatego właśnie może być jedyną przestrzenią naprawdę wolnej mowy. Nie takiej, którą gwarantuje prawo - ale takiej, którą gwarantuje sumienie. Modlitwa nie zna ironii, nie zna cynizmu, nie zna błyskotliwości. Jest mową, która otwiera - nie na świat, lecz na to, co przekracza świat. W niej język nie służy manipulacji ani autoprezentacji - służy obecności. W świecie, w którym każde słowo może zostać wykorzystane przeciwko mówiącemu - modlitwa jest jedynym słowem, którego nie da się przerobić na broń.
c) Świadectwo - język, który nie przekonuje, lecz wytrzymuje
Świadectwo nie chce nikogo pozyskać. Nie udowadnia. Nie używa słów, by zdominować. Świadectwo nie mówi: „mam rację”. Mówi: „oto co widziałem, oto co mnie zraniło, oto czym żyję”. Jest językiem człowieka, który przeszedł przez ciemność - i nie musi tego uzasadniać. Świadectwo nie jest mową silnych. Jest głosem tych, którzy przeszli przez cierpienie i nie zamilkli. Nie dlatego, że chcą mówić - lecz dlatego, że nie mogą już milczeć. To mowa krucha, ale prawdziwa. Mowa, która nie używa retoryki - bo wie, że prawda nie potrzebuje ozdobników.
W świecie, który nagradza krzyk i oburzenie, świadectwo pozostaje niezauważone. Nie błyszczy, nie domaga się uwagi. Ale właśnie dlatego działa najgłębiej. Jest jak szept wypowiedziany nad przepaścią - nie niesie go wiatr, lecz pamięć. Świadectwo mówi: „jestem” - i to wystarcza. Nie próbuje nikogo nawracać ani nikogo zmieniać. Nie szuka zgody ani sprzeciwu. Po prostu wytrzymuje - obecne, niezłomne, otwarte. A może właśnie dlatego jest to jedyny język, który ma szansę być usłyszanym. Nie ponad hałasem - ale poza nim. Nie przez wszystkich - ale przez tych, którzy jeszcze słyszą.
To trzy formy nowej mowy. Poezja - która nie zabija znaczenia. Modlitwa - która nie potrzebuje celu. Świadectwo - które nie wymaga potwierdzenia. Ich wspólnym mianownikiem jest jedno: mowa nie jako narzędzie wpływu, lecz jako forma bycia. Nie po to, by mieć rację - ale po to, by ocalić człowieka. Jeśli przyszłość ma mieć język, będzie to język tych, którzy nie przestali być obecni mimo wszystkiego, co miało ich uciszyć.
IX. Co znaczy mówić inaczej?
Mówić inaczej to przede wszystkim mówić z wnętrza, nie z impulsu. W świecie zalanym sygnałem, przyspieszeniem, koniecznością natychmiastowej reakcji - milczenie nie jest brakiem głosu, lecz formą wewnętrznego skupienia. Tylko to, co przeszło przez głąb człowieka, może być wypowiedziane naprawdę. Wszystko inne jest tylko echem z zewnątrz. Mowa z wnętrza nie jest odpowiedzią - jest aktem. Nie służy do tego, by zyskać przewagę, lecz po to, by uobecnić to, co wcześniej nie miało prawa istnieć.
Mówienie z wnętrza jest radykalnym odrzuceniem automatyzmu językowego, który uczynił z człowieka istotę reaktywną, przewidywalną, rozkodowaną algorytmem społecznych nawyków. Tylko człowiek, który wszedł w głąb siebie - i tam usłyszał ciszę nie będącą pustką, lecz źródłem - może mówić bez przemocy. Bo jego słowa nie są wtedy cytatem z cudzych emocji. Są wydobyciem tego, co w nim nienaruszone. Mówić z wnętrza to znaczy przywrócić mowę jej pierwotnemu sensowi: nie przekazywać informacji, lecz wydobywać obecność.
Mówić inaczej to także uznać, że drugiego człowieka nie trzeba przekonać - wystarczy go nie unicestwić. W paradygmacie dyskusji, w którym każde słowo służy zwycięstwu, nie ma miejsca na spotkanie. Przekonanie staje się formą przemocy: chcę, byś myślał jak ja, byś przyjął moje dane, moje argumenty, moje stanowisko. Ale człowieka nie trzeba zawsze przekonywać. Czasem wystarczy nie odebrać mu godności. Nie wypchnąć go poza granice istnienia. Nie wymazać.
Wielka zmiana polega na tym, że język nie musi dominować, by mieć sens. Może pozostać w trybie obecności, nie w trybie dowodzenia. Spotkanie nie potrzebuje konkluzji. Potrzebuje wierności. Mówić z założeniem, że ten drugi nie musi stać się mną, nie musi przyjąć mojego świata, nie musi się poddać - to powiedzieć: jesteś, i to wystarcza. To nie słabość. To najtrudniejsza forma odwagi: pozwolić komuś trwać poza moim zasięgiem, a mimo to nie odebrać mu światła.
Mówić inaczej to również nie oddawać języka nienawiści tym, którzy chcą nim rządzić. Są tacy, którzy chcą uczynić z języka wyłączny instrument władzy. Władzy nad obrazem, nad tożsamością, nad rzeczywistością. Kolonizują słowa, przekształcają ich znaczenie, używają ich jak narzędzi inżynierii społecznej. I jeśli nie będziemy uważni, zaczniemy mówić tak, jak oni - nawet ich krytykując. Bo język przejmuje kształt tych, którym ulega. Dlatego mówić inaczej to znaczy nie mówić ich słowami. Nie wchodzić w ich ton, w ich rytm, w ich przemoc.
Jeśli oddamy język - oddamy świat. Bo to, co nieopisane własnymi słowami, zaczyna być opisywane cudzym interesem. I wtedy człowiek mówi nie dlatego, że ma coś do powiedzenia - ale dlatego, że został nauczycielską ręką uprzednio uformowany. Mówić inaczej to akt wyzwolenia języka z mechanizmu. To nie retoryka, to nie styl. To gest: nie poddam się logice tej walki. Nie wezmę broni, nawet gdy ją mi podsuwacie jako jedyny sposób wyrażenia siebie. Wybieram inne słowa - i przez to inny świat.
Ale nade wszystko - mówić inaczej to mówić tak, jakby każde słowo miało moc stwarzania lub burzenia rzeczywistości. Bo właśnie taką moc ma. Człowiek nie jest tylko biologiczną obecnością - jest istotą, która tworzy poprzez słowo. To, co nazwane, zaczyna istnieć. To, co nazwane niegodnie - zostaje zniszczone. Słowo może ocalić albo wykluczyć. Może natchnąć albo rozbić. Nie ma słowa, które byłoby neutralne. Każde słowo jest wyborem ontologicznym: albo buduję świat, albo go podważam. Albo przywracam człowieka do bycia - albo go usuwam z królestwa znaczeń.
To nie jest teoria - to praktyka codziennego istnienia. Kiedy mówisz do dziecka, do starca, do przechodnia, do wroga - tworzysz rzeczywistość, którą on przyjmie jako swoją. Albo ją odrzuci, ale już zraniony. Mówić inaczej to mówić tak, jakby każda sylaba miała grawitację - zdolność do zakrzywiania czasu, losów, wnętrza. I właśnie dlatego słowo musi być poprzedzone ciszą. A każda odpowiedź - poprzedzona pytaniem: „czy to, co chcę powiedzieć, jest zdolne do życia?”. Jeśli nie - nie mów. Jeśli tak - mów tak, jakby świat miał zacząć się od nowa.
X. Wnioski: język przyszłości to język, który nie chce wygrać
Nie zbudujemy nowej wspólnoty językiem zwycięzców. Język, który zna tylko tryumf, zna tylko siebie. Język, który zna tylko skuteczność, zapomina o drugim człowieku. A przecież przyszłość nie należy do tych, którzy najgłośniej mówią, ale do tych, którzy słuchają. Nie do tych, którzy chcą przekonać - ale do tych, którzy pozostają wierni, gdy inni już porzucili. Nie do tych, którzy „mają rację”, lecz do tych, którzy potrafią pozostać w prawdzie, nie krzywdząc.
Język przyszłości - jeśli ma istnieć - nie będzie językiem walki. Nie będzie bronią, strategią, sposobem zarządzania obrazem. Nie będzie narzędziem szybkiego efektu. Nie będzie reagował na każdą prowokację, nie będzie odpowiadał na każdą ironię. Jego głównym celem nie będzie wygrywanie. Tylko jeden język ma przyszłość - język, który nie chce zwyciężać, bo wie, że każde zwycięstwo nad drugim człowiekiem pozostawia ślad, którego nie da się usunąć.
To język, który traktuje każde wypowiedziane słowo jak decyzję moralną. Jak dotyk. Jak obecność. Język, który wraca do źródła - nie po to, by znaleźć czystość, ale by odnaleźć siłę bycia dobrym. Nie naiwnie. Nie infantylnie. Lecz głęboko i świadomie. I tu dochodzimy do słowa, którego dzisiejszy świat już prawie nie rozumie - błogosławieństwo.
W świecie stechnicyzowanym, zdominowanym przez wydajność i funkcję, słowo „błogosławieństwo” brzmi jak relikt. Jak echo mszy w kościele, jak fraza religijna, którą zepchnięto na margines. Kojarzy się z rytuałem, nie z rzeczywistością. Z przeszłością, nie z teraźniejszością. Ale może to nie słowo jest przestarzałe - tylko my straciliśmy zdolność, by je usłyszeć?
Błogosławieństwo nie oznacza egzaltacji. Nie oznacza zgody na wszystko. Nie oznacza braku granic. W językach świata - od łacińskiego benedicere, przez słowiańskie blagosłovit’, po chińskie 赐福 (cì fú)i hebrajskie בְּרָכָה (berakha) - błogosławieństwo to zawsze coś więcej niż tylko „dobre słowo”. To udzielenie przestrzeni życia. To powiedzenie: niech twoje istnienie ma miejsce w świecie.
W języku przyszłości każde słowo będzie właśnie takie - albo błogosławieństwem, albo raną. Nie będzie już przestrzeni pośredniej. Nie będzie słów obojętnych, które „nic nie znaczą”. Albo słowo podnosi, albo przygniata. Albo stwarza, albo niszczy. Dlatego przyszłość należy do tych, którzy wybiorą błogosławieństwo - nie jako religijną formułę, ale jako postawę istnienia.
To wybór innego języka. Języka, który nie udowadnia, tylko współistnieje. Który nie kategoryzuje, tylko widzi. Który nie szuka przewagi, ale obecności. To język, który nie musi mieć ostatniego słowa - bo pierwsze słowo, wypowiedziane z miłością, już wystarczy. Niech każde słowo będzie miejscem, w którym drugi człowiek może przetrwać. Bo tylko wtedy przetrwa świat.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/736162-slowo-ktore-nie-rani-ku-nowemu-jezykowi
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.