Chyba większość tych którzy byli na piątkowym koncercie brytyjskiego zespołu Ride w warszawskim klubie Proxima, w jednym momencie uświadomili sobie, że dostają ze sceny dużo więcej niż się spodziewali.
Jestem pewien, że wielu z nich przyszło na koncert z myślą o przypomnieniu sobie dawnej miłości, zespołu, który był jedną z największych nadziei brytyjskiej sceny niezależnej pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych. Zamiast nostalgii dostali zespół, który z pewnością ma wiele do zaoferowania swoim słuchaczom.
Ride to zespół, który dziś wielu klasyfikuje jako „shoegaze” i opisuje jako pionierów tego gatunku, który charakteryzuje się głośnymi gitarami i melancholijnym wokalem. Moje wspomnienia dotyczące ich początków są inne. Nigdy nie postrzegałem ich jako kogoś kto próbuje stworzyć nowy gatunek, raczej jako brytyjską odpowiedź na amerykańskie zespoły tamtego okresu, takie jak Dinosaur Jr., Hüsker Dü i trochę Sonic Youth, które łączyły alternatywny noise z klasycznym rockiem gitarowym. Cechą charakterystyczną zespołu Ride było to, że w swojej muzyce uchwycili romantyzm poszukiwań z okresu postadolescencji lepiej niż ktokolwiek inny.
Takiemu zespołowy nie było łatwo dojrzeć. Po arcydziełu „Nowhere” z 1990 roku i tylko trochę słabszą płytą „Going Blank Again” z 1992 roku, Ride nie dosięgnęli takiego sukcesu jakiego wszyscy się spodziewali. Potem nagrali dwie bardzo złe płytę i potem się rozpadli w 1994 r. Trzeba było czekać 20 lat, żeby mogli zagrać razem ponownie - w 2014 roku.
Tyle że nie był to „reunion”, którego celem byłoby sprzedanie starych pomysłów, a prawdziwie nowy początek dla zespołu. Od tego czasu aż do niedawnego przyjazdu do Warszawy (pierwszego od 1992 r.) Ride wydało dwa doskonałe albumy (Weather Diaries i This is not a safe place) i jeden całkiem dobry (Interplay) i nadal rozwija się jako zespół.
Koncert miał dużo plusów, a jednym z nich było miejsce, w którym się odbył. Ride ma brzmienie opracowane z myślą o znacznie większych pomieszczeniach niż Proxima. Słuchanie takiego dźwięku w małej przestrzeni było niezapomnianym przeżyciem (niektórzy powiedzą, że czasami było za głośno, ale nie przesadzajmy). Repertuar koncertu został oparty na materiale z ostatniej płyty Interplay i wypełniony starymi perełkami z pierwszej fazy działalności zespołu. Ważne jest, że koncert ani na chwilę nie stracił swojej emocjonalnej i instrumentalnej dynamiki. Owszem, najlepszymi momentami występu były stare piosenki, takie jak „Vapour Trail” czy „Leave them all behind”, ale wszystko to brzmiało bardzo naturalnie.
Andy Bell i Mark Gardener to znakomici gitarzyści, którzy dzielą się obowiązkami wokalnymi (najlepiej, gdy śpiewają razem), a basista Steve Queralt i perkusista Loz Colbert tworzą silną i niezawodną sekcję rytmiczną. Szczególną historią jest Colbert, perkusista, który jest sercem zespołu, kreujący niesamowite rytmy, ale sprawiając wrażenie, jakby robił to z wielką łatwością.
Najlepszą i najważniejszą cechą muzyki Ride zawsze była jej niewinność i czystość emocji. Właśnie tą cechę zdążyli zatrzymać przez lata. Zespół już dawno przestał być obciążony potrzebą osiągnięcia wielkiego sukcesu komercyjnego. Krótko mówiąc, tworzą muzykę, którą kochają.
Gdy wychodziłem z klubu, usłyszałem dwie osoby rozmawiające w moim ojczystym języku - chorwackim. Podszedłem do nich i zacząłem z nimi rozmawiać, a oni powiedzieli mi, że przyjechali z Zagrzebia (ponad 1000 kilometrów) tylko po to, żeby posłuchać Ride.
Zespół, który ma taką publiczność, już spełnił swoje zadanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/728511-koncert-brytyjskiego-zespolu-ride-w-warszawie
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.