Poniżej publikujemy list prezesa Instytutu Chrześcijańsko-Narodowego im. Profesora Wiesława Chrzanowskiego.
Leszek Kołakowski, polski filozof, jeden z najwybitniejszych umysłów w skali świata, zmarły 17 lipca 2009 r. w Oksfordzie, pochowany na warszawskich Powązkach, po nabożeństwie żałobnym w kościele św. Marcina, w mogile zwieńczonej krzyżem (czego nie można nie podkreślić, gdyż wiele lat wcześniej wznosił mury marksizmu, by je później samemu zburzyć) napisał w swoim czasie: „Nie doświadczamy naszych moralnych wierzeń przez uznanie ich prawdy, lecz przez poczucie winy, gdy je gwałcimy”. Myśl tę chciałbym zadedykować Agnieszce Holland, aby oświetliła nią swoje moralne wierzenia, którymi uzasadnia potrzebę stworzenia filmu „Zielona Granica”.
Może ta bezcenna refleksja profesora Kołakowskiego zmieni jej dzisiejsze nastawienie do swej ojczyzny? Nie wykluczam, że się opamięta, korzystając z przykładu przemiany tego wielkiego humanisty, która rozpoczęła się w dużej mierze w roku 1966, kiedy został wydalony z partii komunistycznej m.in. za przyjazne relacje z kardynałem Stefanem Wyszyńskim, co przemilczają skwapliwie intelektualne środowiska lewicowe. Dalej jego metamorfoza, której sednem była życzliwość do ludzi, nawet tych, którzy go krzywdzili, torowała sobie drogę przez dramatyczne wydarzenia marca 1968 r. sprowokowane przez nacjonalistów komunistycznych z inspiracji Moskwy, by po latach zatrzymać się na dłużej przy Janie Pawle II.
Do krytyków papieża, którzy – paradoksalnie ze strony katolickiej – zarzucali Karolowi Wojtyle tradycjonalizm, Leszek Kołakowski odniósł się w zbiorze rozmów pt. „Wśród znajomych. O różnych ludziach, mądrych, zacnych, interesujących i o tym, jak czasy swoje urabiali”, mówiąc, że „to jest zarzut nonsensowny. Przecież cała legitymizacja i cała siła Kościoła polega na ciągłości tradycji. Zarzuca mu się konserwatyzm, jak gdyby konserwatyzm sam przez się, jako taki, był z natury rzeczy czymś fałszywym lub nie do przyjęcia.”
Być może nie rozumiem przytoczonej na wstępie sentencji wielkiego myśliciela? Podobnie, jak nie rozumiem, że Agnieszka Holland może – jak twierdzi – kochać Polskę, nie kochając ludzi, którzy w niej żyją? I tych zamieszkujących od pokoleń nadbużańską ziemię, i tych z różnych stron kraju, których synowie w żołnierskich mundurach strzegą ofiarnie polskiej granicy nad Bugiem. A których godność została jej filmem brutalnie podeptana!
Rozumiem natomiast, dlaczego skandaliczny film „Zielona Granica”, który nominalnie katolicki „Tygodnik Powszechny” ocenił aprobatywnie (o czym krytycznie, ze wszech miar słusznie, pisała niedawno na portalu wpolityce.pl pani redaktor Marzena Nykiel), zdobył entuzjastyczne uznanie na 80. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Ta głęboko tendencyjna opowieść filmowa, wybitnej skądinąd reżyserki, generuje bowiem odium do chrześcijańskiej Polski. Elitarne, wpływowe koła ze świata europejskiej sztuki filmowej, zwłaszcza niemieckie, nie mogą strawić, że nasz kraj jest wciąż niepodległy.
Dowiem się zapewne, iż piszę brednie, gdyż moje mniemanie nie ma żadnych podstaw. Dlaczego zatem znaczące europejskie media w sposób gwałtowny zareagowały tak pozytywnie na „Zieloną Granicę”? Nie one jedne zresztą. Amerykański portal „Deadline” napisał, iż „Agnieszka Holland przywraca swojej ojczyźnie część kulturowej godności” (sic!), a sam film „powinien być pozycją obowiązkową do obejrzenia przez polityków” (pojawia się pytanie: czy tylko niemieckich?). U nas z kolei Monika Olejnik oznajmiła, iż „Zielona Granica” jest „świetnym, uczciwym portretem Polaków i wyrzutem ich sumienia”. Zastanawiam się więc, czy film nie był od początku przeznaczony przede wszystkim dla zagranicznej opinii publicznej, a całą sprawę miały nagłaśniać w naszym kraju takie media, jak np. wspomniany wyżej „Tygodnik Powszechny”.
I jeszcze jedno! Pragnę zwrócić uwagę na fakt, że „Zielona Granica” ubliża w ogromnym stopniu wszystkim Polakom podtrzymującym pamięć o odzyskaniu niepodległej ojczyzny. Otóż jedna z filmowych postaci, w którą wcielił się aktor Maciej Stuhr (znany z innego, nie mniej kontrowersyjnego filmu „Pokłosie”), nazywa wrzeszczącym głosem z dodatkiem wulgarnego epitetu Marsz Niepodległości 11 listopada w Warszawie „nazistowskim spędem”. Za rzucenie w twarz polskim widzom tego plugawego określenia, wiążącego się wyłącznie z niemieckimi zbrodniarzami, którzy wymordowali w czasie wojny miliony ludzi (w tym czterysta tysięcy Żydów mieszkających w samej Warszawie oraz dwieście tysięcy naszych rodaków w Powstaniu Warszawskim), należy oczekiwać od Macieja Stuhra publicznych przeprosin. I mocno wbić mu do głowy, a także podobnym jemu artystom, by nigdy więcej nie ważyli się obrażać Warszawy!
Andrzej Przybysz
Autor działał w „Solidarności” od września 1980 r., w stanie wojennym, w strukturach konspiracyjnych; w 1989 r. był członkiem-założycielem ZChN, potem wiceprezesem Rady Naczelnej, wieloletnim dyrektorem Biura Poselskiego i Zarządu Głównego ZChN, a także doradcą dwóch ministrów. Prezes Instytutu Chrześcijańsko-Narodowego im. Wiesława Chrzanowskiego.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/666645-zielona-granica-brutalnie-depcze-godnosc-obroncow-granic