Ta książka prostuje pewne, nazbyt utarte, sądy na temat prasy stanu wojennego. Ci, którzy żyją odpowiednio długo, pamiętają, że w pierwszych dniach stanu wojennego w kilku dużych miastach zaczęły się ukazywać gazety codzienne niekiedy o dość dziwacznych tytułach i specyficznej genealogii: były to fuzje kilku ukazujących się wcześniej na danym terenie gazet.
Na mocy dekretu o stanie wojennym niemal cała prasa przestała się ukazywać, a te nieliczne tytuły, które ocalały, działały na specjalnych zasadach.
Z gazet ogólnopolskich ukazywały się jedynie „Trybuna Ludu” (organ KC PZPR) oraz „Żołnierz Wolności” (organ MON-u), a poza nimi tylko 16 gazet regionalnych, poddanych specjalnej kontroli: poza cenzurą, która działała i wcześniej (z tym, że odtąd pracowała na nowych zasadach, czyli z większą czujnością wobec „wrogów Ludowej Ojczyzny”) doszła jeszcze dodatkowa kontrola ze strony wojewódzkich sztabów propagandowych, no i w ogóle zmieniło się radykalnie otoczenie (czołgi na ulicach), co skutecznie powściągało skłonność dziennikarzy do pisania nie „w duchu odpowiedzialności” do jakiego nawoływał Generał 13 grudnia.
Książka, będąca pracą zbiorową pod redakcją Sebastiana Ligarskiego, omawia cztery takie dzienniki – właśnie te, które powstały z różnych dotychczasowych redakcji. To „Monitor Dolnośląski” (nowa postać dotychczasowej „Gazety Robotniczej” ale z udziałem dziennikarzy innych gazet), „Wiadomości Szczecińskie” (nowa postać „Głosu Szczecińskiego”, także z udziałem dziennikarzy innych gazet), ukazująca się na Wybrzeżu Gdańskim gazeta o wdzięcznej nazwie „Głos Wybrzeża – Dziennik Bałtycki – Wieczór Wybrzeża” oraz ukazująca się w Krakowie „Gazeta Krakowska – Dziennik Polski – Echo Krakowa”. Dlaczego władze stanu wojennego zdecydowały się na taki dziwaczny ruch, pokazujący już na pierwszy rzut oka pewną sztuczność tych konstrukcji? Chodziło po prostu o to, żeby lepiej kontrolować tak zlepione zespoły dziennikarskie, a wiadomo, że większa centralizacja sprzyja lepszej kontroli. Mniej ważne dla architektów i wykonawców stanu wojennego było to, że tę sztuczność tak bardzo widać.
Wychodząca w Krakowie trój-gazeta szybko zaczęła być przez publiczność nazywana „Gadzim Echem”. Po trochu ułatwili to autorzy tego przedsięwzięcia, bo tytuł nowej gazety składał się z trzech starych winiet złamanych na pierwszej stronie jedna pod drugą, zatem czytając tylko początki tych trzech wierszy, otrzymywało się wiele mówiący tytuł „Gadzie Echo”. Wiele mówiący, bo nawiązujący do prasy wydawanej dla Polaków w czasach II wojny światowej pod okupacją niemiecką (np. „Goniec Krakowski”) i pod okupacją sowiecką (np. „Czerwony Sztandar” we Lwowie). I tak się przyjęło mówić o tej prasie: gadzinówki stanu wojennego.
Nie ulega wątpliwości, że były to gazety bardzo ściśle podporządkowane generałom i aparatczykom z PZPR i w historii prasy polskiej pozostaną symbolem regresu wolnego słowa. Ale pomieszczone w tej książce solidne opracowania tych czterech gazet pokazują, że epitet „gadzinowe”, jeśli rozumieć go 1 do 1 w stosunku do wspomnianych „gadzinówek” niemieckich czy sowieckich, jest niesprawiedliwy. Dlaczego niesprawiedliwy? Przeczytajcie sami.
Roman Graczyk
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/66582-gadzinowki-nowego-typu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.