Nie ma to jak stworzyć wokół siebie aurę prześladowanego twórcy. Na hasło zdławionego reżimem artysty otwierają się wszystkie drzwi do salonów „postępowych” środowisk. Zwłaszcza, gdy w dzieło niesie antypolską narrację. Agnieszka Holland wie to doskonale. Nie pierwszy raz promuje się w taki sposób. Dlaczego jednak tak słabo radzi sobie z krytyką? Skoro wolność słowa pozwala jej nazywać funkcjonariuszy Straży Granicznej przestępcami, dlaczego chce pozwać ministra sprawiedliwości za kilka mocnych słów na jej temat?
Ostatni film Holland (koprodukcja polsko-czesko-francusko-belgijska) wywołał burzę już na etapie pomysłu. Wpisywał się w rosyjską propagandę, atakował obrońców polskich granic, potępiał działania rządu, obrażał mieszkańców Podlasia, a przede wszystkich stanowił potężną manipulację. „Zielona granica” powstała w czasie, gdy cały świat nie miał już wątpliwości, jaki był cel „operacji Śluza”, mającej zalać Europę falą migrantów. Nawet najbardziej oporni obserwatorzy wiedzieli już, że miało to osłabić kraje UE tuż przed bestialskim najazdem Rosji na Ukrainę. Miało to wywołać wewnętrzne problemy w Europie, by ta nie mogła zająć się wojną na Wschodzie. Nie bez znaczenia były także działania dywersyjne, mające wywołać zmasowany atak na służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo kraju i obronę granic. Grunt przygotowywany był już wcześniej za pomocą prowokacji i ataków na policjantów. Wszystko to składało się na jeden cel: destabilizację państwa. Dziś, w obliczu wojny na Ukrainie, widzimy te procesy jeszcze wyraźniej. Dlaczego więc reżyser „Zielonej granicy” dziwi się fali krytyki, która na nią spadła?
Agnieszka Holland nigdy nie kryła swojej konfrontacyjnej pozycji wobec prawicy i obecnego rządu. Krytykuje go regularnie, nie przebierając w słowach. W ostatnim wywiadzie na łamach „Newsweeka”, porównuje migrantów Łukaszenki do ukrywających się Żydów i twierdzi, że rząd zrobił ze Straży Granicznej „przestępców w mundurach” i stworzył „obóz ćwiczeniowy okrucieństwa”. W wywiadzie dla niemieckiego dziennika „Sueddeutsche Zeitung” stwierdziła, że „chciała dać głos tym, których nikt nie chce usłyszeć”. Powtarzając swoje teorie o braku wolności w Polsce, stwierdziła że „gdyby tylko kobiety głosowały w wyborach, partie prawicowe nie miałyby szans”. Zatrważający poziom aberracji. Ale jej opowieść o wstrętnych Polakach, którzy brutalnie wypędzali z granicy migrantów, idzie w świat. „The Guardian” w swojej recenzji pisze o paranoicznej ksenofobii i kreuje obraz mieszkańców Podlasia, jako tchórzliwych donosicieli.
CZYTAJ WIĘCEJ: Właśnie to zobaczymy w filmie Holland! Polak pomaga migrantce? „The Guardian” już się zastanawia: „Może doniesie na nią władzom?”
Oburzenie na kłamstwo i manipulację w sprawie tak ewidentnej, jak „operacja Śluza” jest więc oczywiste. Zrozumiałe są także głosy potępiające antypolskie i propagandowe ujęcie tematu. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro skomentował sprawę bardzo dosadnie: „W III Rzeszy Niemcy produkowali propagandowe filmy pokazujące Polaków jako bandytów i morderców. Dziś mają od tego Agnieszkę Holland…”. To rozjuszyło autorkę „Zielonej granicy”. Bo choć nie waha się nazywać obrońców polskich granic przestępcami i ukazywać funkcjonariuszy w sposób, odzierający ich z godności, sama uznała słowa Zbigniewa Ziobry za zniesławiające ją. Zażądała „przeprosin oraz wpłaty 50.000 zł na rzecz Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”. Może więc należałoby zacząć stosować ten sam mechanizm wobec pani Holland? Opowieść o prześladowaniach „wolnych twórców” jest już skrajnie nużąca. Nikt w Polsce nie prześladuje artystów. Zalew ich bałamutnych wynurzeń widoczny jest codziennie w obfitym nadmiarze. Krytyka „Zielonej granicy” to jedynie oczywisty akt niezgody na kłamstwo i skrajną manipulację.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/661649-agnieszka-holland-nie-rozumie-ze-klamstwo-ma-konsekwencje