Być może już teraz w warunkach konspiracji i podziemia powinno się wspominać dorobek Saury i oglądać obrazy Vermeera.
Dwa wydarzenia z 10 lutego 2023 r.: zmarł wybitny hiszpański reżyser filmowy Carlos Saura, a w amsterdamskim Rijksmuseum otwarto największą wystawę dzieł Johannesa Vermeera (28 obrazów w jednym miejscu to liczba niesamowita zważywszy na liczbę dzieł namalowanych przez mistrza z Delft). Wystawę Vermeera pewnie obejrzy sporo widzów: jedynym ograniczeniem (poza czasem trwania – do 4 czerwca 2023 r.) będzie chyba tylko przepustowość sal muzeum i bezpieczeństwo. Do filmów Saury wróci pewnie znacznie mniej osób, choć to kino jest sztuką masową, a nie wystawy malarstwa.
Wspominam o dwóch tylko wydarzeniach, żeby zwrócić uwagę na ważne zjawisko: przesytu z niedosytu (a także odwrotnie: niedosytu z przesytu). Z pozoru wydaje się to nielogiczne i dziwaczne. Tyle że przesyt z niedosytu zdaje się być nieodłączną cechą współczesnej kompetencji kulturowej, a właściwie braku tej kompetencji. Wszystko, co się składa na kulturową kompetencję jest w zasięgu ręki, tylko ta ręka w ogóle się w tę stronę nie wysuwa.
Nie jest żadnym argumentem to, że dla mojego pokolenia obejrzenie prac Vermeera było dużym wyzwaniem i sporo osób je sobie stawiało. I w ciągu około dwóch dekad udawało się zwykle dotrzeć do obrazów rozproszonych po świecie: od miejsc oczywistych, jak Rijksmuseum w Amsterdamie, Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, Mauritshuis w Hadze, Frick Collection w Nowym Jorku po Staedel Museum we Frankfurcie. Obecnie czeka się raczej na takie wydarzenia, jak otwarta właśnie wystawa w Amsterdamie i to nawet nie po to, żeby spojrzeć na oryginały, tylko przejrzeć fotografie, które eksponują każdy szczegół.
Nie jest żadnym argumentem to, że moje pokolenie czekało na kolejne filmy Carlosa Saury, szczególnie takie jak „Anna i wilki”, „Kuzynka Angelica”, „Nakarmić kruki”, „Elizo, moje życie”, „Z przewiązanymi oczami”. Podobnie czekało się na różne tytuły książkowe (w większości trudno dostępne z powodu paranoicznego systemu decyzji o druku i dystrybucji), ważne przedstawienia teatralne i operowe, koncerty muzyczne. Jeśli miało się wytworzone i wpojone odpowiednie potrzeby, to się czekało.
Można z pewnym pobłażaniem powiedzieć, że to część starego świata (co najmniej XIX wieku), gdzie istniał pewien zestaw zachowań pozwalających nabywać kompetencje kulturowe. To niekoniecznie było demokratyczne: ze względu na koszty, dostępność, a nawet orientację w tym, w czym powinno się uczestniczyć. Zresztą od wieków żywy jest mit tego, że nowe pokolenia to barbarzyńcy, a stare to obrońcy status quo, czyli najczęściej nierówności i przywilejów. I ten mit przesuwa się w kolejne stulecia, choć wszystko, co wartościowe, dawno powinno się skończyć. Co oznacza, że zawsze znajdą się osoby wykazujące głód obcowania z dziełami sztuki i takie, dla których jest to obojętne.
Fenomenem współczesności jest przesyt z niedosytu, mimo dużej podaży i powszechnej dostępności. Polega on na tym, że wielu ludzi ma świadomość, iż mają w zasięgu ręki to, czego nie miało żadne wcześniejsze pokolenie i samo to już ich irytuje. Bo narzuca pewnego rodzaju obowiązek skorzystania z tej oferty. A mity demokracji i równości podpowiadają im, że wcale nie muszą z tego skorzystać. Nawet, gdyby uznawali, że tak wypada, a właściwie tym bardziej że tak wypada. Nie chcą być zakładnikami w jakimś sensie narzuconych potrzeb. A jednocześnie frustrują się, gdy nie są w stanie sprostać edukacyjnym i kulturowym potrzebom własnych dzieci, a także wymogom ściśle towarzyskim. I na tym właśnie polega przesyt z niedosytu: przesyt wywołuje to, że wszystko jest dostępne, niedosyt to, że się z tego nie korzysta.
Obecnie koszty nie są właściwie problemem, podobnie jak dostępność i orientacja w tym, co warto zobaczyć (przeczytać, wysłuchać). To wszystko jest dostępne, ale dla większości jest obojętne. A nawet ta większość irytuje się na choćby sugestię, że nabywanie kompetencji kulturowych jest pewnego rodzaju powinnością. Nie jest. Powinnością jest co najwyżej turystyka do różnych polecanych i oryginalnych miejsc, tym bardziej że można się tym pochwalić w mediach społecznościowych i zademonstrować w ten sposób swój status społeczny. Wystarczy wrzucić fotki lub filmiki.
Kompetencji kulturowej w tak łatwy i prosty sposób jak w wypadku „statusowej” turystyki zademonstrować się nie da, więc po się trudzić. Ta jest zresztą łatwo weryfikowalna, zwykle negatywnie, natomiast obecność w miejscach uważanych za turystyczne atrakcje jest „rzeczą samą w sobie” (żeby odwołać się do Immanuela Kanta). Jeśli ona czegoś dowodzi, to przynależności do grupy tych, którzy mogą (domyślnie: stać ich na to, więc mają odpowiedni status). Turystyka do „świątyń” sztuki jest zresztą częścią rutynowej turystyki, więc na kompetencje kulturowe ma wpływ minimalny.
Powód przesytu z niedosytu może być prosty, choć to tylko wierzchołek góry lodowej. Istnieje powszechne przekonanie, że to, co wchodzi w obszar kompetencji kulturowych łatwo znaleźć w Internecie. Tam wszystko jest proste i łatwe, nawet gdy podane niespecjalnie łatwym językiem. Wystarczy w razie potrzeby sięgnąć, a na co dzień nie trzeba sobie zaśmiecać głowy. Akurat jest odwrotnie, czyli jeśli się na co dzień nie „zaśmieca” tym głowy, to się żadnej kompetencji nie nabywa.
Turystyczne atrakcje trzeba zobaczyć na żywo, ale już dzieł sztuki nie trzeba. To skądinąd zabawne podejście, sugerujące, że podróżując niejako stwarzamy przyrodę, choć tylko obserwujemy stworzone (natura naturans kontra natura naturata, co skądinąd sformułował arabski uczony Awerroes, żyjący w XII wieku). A obcując ze sztuką niczego nie stwarzamy. Tę powszechną bujdę łatwo podważyć porównując, jak na naszą kompetencję kulturową wpływa obcowanie z krajobrazem na żywo (w przyrodzie), a jak styczność z krajobrazem przetworzonym (scenami rodzajowymi), czyli w dziełach sztuki.
To o czym mowa powyżej nie jest niczym nowym, wystarczy choćby odwołać się do Jose Ortegi y Gasseta czy Waltera Benjamina. A skoro problem jest wciąż aktualny, to znaczy, że jest nierozwiązywalny, ale na razie nie wpływa na reprodukowanie się kompetencji kulturowych w stopniu wystarczającym nie tylko do rozumienia tradycji, ale też do powstawania nowych wartościowych dzieł i nowych kompetencji.
Nowością jest pewnego rodzaju tupet tych, którzy kompetencji kulturowych nie posiadają (choć często skrycie o tym marzą). Tupet polega głównie na zanegowaniu istnienia takich potrzeb, które się wiążą z kompetencjami kulturowymi. To jest uznawane za mało użyteczną fanaberię. W dodatku jest to wyraz jakiejś formy dyskryminacji. A nawet rasizmu. Tak jak w wypadku nauczania matematyki. Posiadanie kompetencji to wyraz dominacji, żeby nie powiedzieć supremacji białej rasy.
Departament edukacji w amerykańskim stanie Oregon zaczął dwa lata temu walczyć z rasizmem w matematyce. Rasizmem jest wymaganie pokazywania poprawnych rozwiązań. Wskazywanie błędów jest wyrazem kultury białej supremacji. Wymaganie podania poprawnego wyniku działania matematycznego to demonstracja przekonania o wyższości rasy białej nad innymi. Bo to biali wymyślili i rozwijali matematykę.
Nawet władze szacownego uniwersytetu w Oksfordzie uznały, że matematyka jest rasistowska, transfobiczna i patriarchalna. Dlatego zaczęto wdrażać program dekolonizacji matematyki. Posiadanie czy nawet wymaganie wysokich kompetencji kulturowych też można uznać za rasizm. A wtedy na masową skalę pojawi się odmowa zdobywania kompetencji. I wreszcie nie będzie przesytu z niedosytu, bowiem bycie kulturowym głąbem będzie nie tylko trendy, ale też właściwe moralnie. Dla rasistów i zwolenników białej supremacji pozostaną konspiracja i podziemie. Być może już teraz w takich warunkach powinno się wspominać dorobek Carlosa Saury i oglądać obrazy Johannesa Vermeera.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/633953-czas-na-dekolonizacje-malarstwa-vermeera-i-filmow-saury