Co prawda dobrze poinformowany Beria powiadał o Andrieju Żdanowie, że „potrafi tylko grać na fortepianie dwoma palcami i odróżnić człowieka od krowy na obrazie” ale nie przeszkadzało to Stalinowi mianować Żdanowa nadzorcą komunistycznej kultury.
Andriej Aleksandrowicz sformułował zatem doktrynę, od jego nazwiska zwana żdanowszczyzną, wedle której aprobatę miała zyskiwać tylko takie dzieło kultury, które było zaangażowane ideologicznie. W szczegółach poszczególne urzędy, zwłaszcza cenzury, doprecyzowały standard nowej kultury. Ameryka miała być zła, kapitaliści przedstawiani negatywnie nawet w warstwie wyglądu, Kościół i wieś były zacofane, gdy nie chciały socjalizmu, a piękni i pełni nadziei na przyszłość obywatele odnajdywali w fabułach szczęśliwe zakończenie. Nawet seks musiał być ideologiczny, co najzabawniej opisywał Leopold Tyrmand, wspominając brzydką i starą Melanię Kierczyńską, która miała nauczać młodych jak uprawiać miłość wedle partyjnych wytycznych.
Wtedy te wymogi były narzucane odgórnie, ale dziś poprawność polityczna wyewoluowała w nową, tęczową żdanowszczyznę. Spróbujcie znaleźć serial Netflixa, zwłaszcza z nowych tytułów, gdzie nie ma szczęśliwej miłości homoseksualnej tak jak w filmach PRL zawsze lud robotniczo-chłopski miał swoje niezłomne racje społeczne.
Jednak politpoprawna żdanowszczyzna ma swoje odmiany - zachodnia i polska różnią się między sobą. Na Zachodzie promuje się Murzynów w rolach białych bohaterów (czarnoskóra królowa brytyjska w „Bridgertonach”), w Polsce zaś obowiązkowym punktem tej oddolnej żdanowszczyzny jest deprecjonowanie Kościoła. Mniejsze lub większe - ale być musi. Czasem dokleja się te antykościelne sceny na siłę, tak ewidentnie niepasujące do fabuły, by odbębnić wymogi środowiskowej cenzury. Tak jak słynny „Hubal”, heroiczny i patriotyczny, miał w połowie scenariusza nijak pasującą do reszty scenę, że mjr Dobrzański jedzie do Warszawy krytykować na spotkaniu z Podziemiem ustrój społeczny II RP, tak i dziś dokleja się scenę o złym duchownym.
Podobnie rzecz ma się w obecnych produkcjach. Znakomity film „Johnny” o księdzu Janie Kaczkowskim, dobrze oddający jego religijną gorliwość i powagę w podchodzeniu do kapłańskiej posługi, ma także takie doklejone sceny. Bez związku z innymi wątkami scenariusza pojawia się oto purpurat, zły biskup, przeklinający, wydzierający się na głównego bohatera, przeszkadzający mu w czynieniu dobra, wreszcie kochający pałacowy przepych alkoholik. Tak oto twórcy „Johnny’ego” poradzili sobie z tematem księdza - bo dobrze było nakręcić przejmujący obraz o Janie Kaczkowskim, ale trybut żdanowszczyźnie trzeba było oddać wyraźny. Obowiązek spełniony.
Jest tak i w innych filmach i serialach. W „Wielkiej wodzie” poświęconej polskiej powodzi z 1997 roku, przedmiotem drwin z państwa polskiego jest wątek pielgrzymki Jana Pawła II do kraju, a o „Między oczy” to już w ogóle wspominać nie trzeba, gdyż to jest młócka na znane nam wartości, a sam twórca filmu, Piotr Wereśniak stworzył dzieło naprawdę dla politpoprawności kanoniczne.
Żdanowszczyzna nie omija także i dzieci - w „Śwince Peppie” mamy już pierwszy wątek LGBT, a książeczka autorki córki słynnego Rene Goscinnego (twórcy m.in. „Asterixa”) chwali związki partnerskie.
Żdanow jako wódz sowieckiej kultury był raczej prosto ciosanym kacykiem stalinowskiego systemy, dzisiejszym twórcom talentów odmawiać nie można - tylko dlaczego efekt końcowy w tym ideologicznym zakresie pozostaje taki sam?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/619292-teczowa-zdanowszczyzna-we-wspolczesnej-kulturze