Zaremba poleca "Drogę do szczęścia"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

W tym tygodniu na pewno obejrzę „Ðrogę do szczęścia” Sama Mendesa w środę w TVN 7. Dlaczego? To prawda takich psychoanaliz w gronie dwóch postaci, sprzedawanych jako wiwisekcje współczesnego małżeństwa było już tyle, że nie mam wielkiej pewności, iż usłyszę coś nowego.

Mendes już na naszych oczach instytucję rodziny doszczętnie rozwalał, choćby w „American Beauty”. Chciałoby się wręcz powiedzieć, wolnego, nie tak pochopnie. Nie w takich czarnych barwach! Albo dociekać głębszych przyczyn rodzinnych kryzysów niż te, na które decydują się amerykańcy scenarzyści.

Jeśli jednak zasiądę przed telewizorem to z jednego prostego powodu. Czasem ogląda się filmy dla aktorów. A więc po pierwsze: Leonardo DiCaprio. Jeszcze niedawno efebowaty chłopiec, a przecież polskie kino mogłoby za niego jednego oddać połowę swoich amantów. Pamiętacie „Chłopięcy świat”? Pamiętacie „Co gryzie Gilberta Grape’a”? Nie skończył jeszcze dwudziestki, a już przeszedł do historii kina rolami, na które inni zapracowują latami. I teraz jak dobre wino – może być tylko lepszy. Zwłaszcza, że staje się coraz mniej ładny, a bardziej charakterystyczny.

Po drugie, Kate Winslet. Niby dziewczynka z „Titanica”, a przecież obdarzona jakąś niezwykłą zdolnością drwienia z samej siebie, przypomnijcie sobie „Rzeż” Polańskiego i zrozumiecie o co mi chodzi.

W sumie nawet jeśli będą wypowiadali banalne, tak zwane życiowe kwestie, wiem, że oboje będą bardzo prawdziwi. A o to w kinie również chodzi.

Na pewno za to nie obejrzę „Bruce’a wszechmogącego” w czwartkowy wieczór w telewizji Puls. Nie dlatego, że sięgnięto w nim po ryzykowny temat spotkania człowieka z samym Bogiem, w konwencji komedii. We wstępie do „Dogmy”, filmu Kevina Smitha, który bardziej bezceremonialnie (choć i inteligentniej) bawi się wątkami religijnymi, pada następujące przypuszczenie: skoro Pan Bóg stworzył coś takiego jak dziobak, musi mieć ogromne poczucie humoru. Generalnie się z tym zgadzam. I Bóg, Morgan Freeman, w białym garniturze, akurat mnie nie gorszy.

I nawet nie dlatego nie obejrzę, że wkurzają mnie przesadne miny i gesty Jima Carreya, obdarzonego tu na jakiś czas boskimi właściwościami. Carrey raz drażni, innym razem nie. Tu akurat jest „w dolnej strefie stanów średnich”.

Po prostu, jak już się porywamy na coś takiego jak targanie Pana Boga za brodę, powinniśmy mieć pomysł. Coś ważnego do powiedzenia. Nie wystarczy skończyć filmu w stylu: wow, musimy być fajniejsi i bardziej wierzyć w siebie. A, i jeszcze być bardziej sobą, koniecznie bardziej! I bardziej koniecznie. Niekoniecznie trzeba mi o tym przypominać, stąd moje rozczarowanie. Po co je powtarzać?

Piotr Zaremba

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych