Znowu gram w drugim obiegu i mam to samo poczucie życia biedniejszego, ale prawdziwego – które miałam w stanie wojennym
— mówiła w 2013 roku Jackowi i Michała Karnowskim zmarła dzisiaj śp. Katarzyna Łaniewska.
Dlaczego ostatnio nie widać pani w telewizji? Nie słychać w radiu?
Bo po Smoleńsku przestały nagle napływać propozycje. A precyzyjniej mówiąc – po tym, jak zaczęłam o tej tragedii mówić, jak nie pozostałam obojętna.
To kara?
Tak to odbieram. Kiedy koledzy aktorzy zobaczyli moją wypowiedź w filmie Jana Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010”, poczułam, jak się odwracają, odpływają falą. Zobaczyłam w wielu oczach strach, że kontakt ze mną jest niebezpieczny, grozi utratą pracy, jakimiś nieznanymi mi represjami. Nawet niektórzy moi koledzy z serialu „Plebania”, z którymi pracowałam 11 lat, też się w ten sposób zachowywali. Przyjaźnie – wydawało się trwałe, sprawdzone – rozpadały się po Smoleńsku niemal z dnia na dzień.
Gdzie jest źródło takich postaw? Jak to zrozumieć?
Zrozumieć trudno, ale trzeba próbować. Kluczowym elementem jest strach o rolę. Pragnienie kariery, którą decydenci mogą karnie, za niewłaściwą wypowiedź, jednym ruchem za-blokować. Gdzieś jeszcze głębiej jest lęk przed prawdą, przed konsekwencją uznania faktu, że tam jest jakaś potworna tajemnica, może zbrodnia. Za takim przyznaniem muszą pójść inne wnioski, ludzie się tego boją.
I dziś nigdzie pani nie gra?
Ależ gram, znowu w drugim obiegu (śmiech). Występuję w kościołach, mówię piękną polską poezję dla wspaniałej, żywej publiczności. Mam to samo poczucie życia biedniejszego, skromnego, ale prawdziwego – które miałam w stanie wojennym.
Zniknęła tak lubiana i ceniona „Plebania”. Dlaczego zdjęto ten serial? „Galeria”, która miała go zastąpić, nie zyskała uznania widzów.
Bo „Plebania” to był polski film, nasz, szanował tradycję i Kościół. Naciski, by to zmienić, były od dawna, mówiono też producentom, że gospodyni księdza nie może być tak stara jak ja. Jestem wdzięczna producentom, że do końca mnie bronili. Rzeczywiście szkoda „Plebanii”, ludzie mówią mi często, że tęsknią za tym serialem.
Podobno zaproponował pani rolę Antoni Krauze przygotowujący film o Smoleńsku. Może pani to potwierdzić?
Tak, dostałam propozycję roli, jak to określono niedużej, ale znaczącej. Mam podobno zagrać Annę Walentynowicz. Z ogromną radością przyjęłam to zaproszenie. To zaszczyt, tym większy, że osobiście znałam panią Annę, poznałyśmy się w latach 80.
W ostatnich wyborach kandydowała pani na senatora z poparciem PiS, mandatu zdobyć się nie udało, jednak zyskała pani 100 tys. głosów. Porażka zabolała?
Trochę tak, ale właściwie dziś jestem z tego zadowolona. Myślę, że jestem zbyt porywcza, zbyt szczera jak na politykę. Ale te 100 tys. głosów – wspaniała sprawa, wielka radość.
Dlaczego zgodziła się pani kandydować?
Bo znam się na ludziach, potrafię ocenić, kto gra, a kto naprawdę ma w sercu troskę o Polskę. I powiem panom szczerze – każdy fachowiec błyskawicznie oceni, że Donald Tusk to tylko kreacja, a Jarosław Kaczyński jest autentyczny. Wierzę mu. Oczywiście, czasem pewnie popełnia błędy, lecz jemu naprawdę chodzi o Polskę. A troskę o nasz kraj jesteśmy winni pokoleniom poprzednim i przyszłym.
Rozmawiamy w pani mieszkaniu, serdecznie przy okazji dziękujemy za zaproszenie. Widzimy wiele zdjęć, pamiątek, także z czasów okupacji. Jak pani rodzina przeżyła ten okres?
Mój ojciec był przed wojną spółdzielcą, mieliśmy polskiego fiata. W nim wisiała maskotka – taka małpka, która w czasie jazdy się kiwała. Ona była z ojcem w Oświęcimiu, choć precyzyjnie powinniśmy mówić: w Auschwitz, gdzie trafił po aresztowaniu przez Niemców 11 listopada 1941 r. W marcu kolejnego roku już nie żył…
Wtedy jeszcze Niemcy odsyłali rzeczy zamordowanych, z kłamliwą adnotacją, że zmarł na zapalenie płuc. Dostaliśmy więc paczkę z jego piżamą, papierośnicą i tą właśnie małpką… Do dziś jest to dla mnie najcenniejsza pamiątka, relikwia. O, stoi tu na półce. Dwa tysiące rodzin warszawskich dostało tego samego dnia takie przesyłki z rzeczami bliskich.
Nie pytamy, dlaczego ojca Niemcy aresztowali, bo mordowali za sam fakt bycia Polakiem, a zwłaszcza inteligentem. Jak to się stało?
Po wojnie dowiedzieliśmy się, że aresztowano go wskutek donosu jednego z jego współpracowników, z pochodzenia Białorusina. Trafił na Pawiak, próbowano go wyciągnąć, „Społem” wciąż działające za okupacji pod niemieckim nadzorem zapłaciło nawet duży okup. Z tego, czego się dowiedzieliśmy, ojciec został jednak uznany za niebezpieczną dla Niemców osobę i wysłany do Auschwitz. Tam go szybko zamordowano, rozstrzelano.
Tata był legionistą, został zmobilizowany w 1939 r. Później mama powiedziała mi, że był w tzw. Dwójce, kontrwywiadzie. Rodzice pochodzili z Łodzi, ale ponieważ tata zakładał ruch spółdzielczy, ten prawdziwy, to wraz z nim przenosiliśmy się z miasta do miasta. Mieszkaliśmy w Lublinie, Częstochowie, na Wybrzeżu, wreszcie na Śląsku, gdzie po wybuchu wojny już nie wróciliśmy, bo tam była Rzesza. Osiedliliśmy się w Warszawie. Gdy zginął, miałam siedem lat.
Pani dzieciństwo przecina się więc na pół – przed wojną i po jej wybuchu?
Rzeczywiście tak się dzieli, na okres jasny i ciemny, jest jak przecięte nożem. Ale moment tego podziału przypada wyraźnie na czas śmierci ojca.
Przeżyła pani z mamą i rodzeństwem powstanie warszawskie. Jak je pani wspomina?
W tamtym czasie żyłam na Mokotowie. Do 9 sierpnia 1944 r. to był właściwie raj, wolność, Polska zmartwychwstała, z rzadka tylko zdarzał się ostrzał. Niemcy bali się ostrzelać swoich, więc stosowali bomby z opóźnionym zapłonem. Samolot nadlatywał, niemal kładł ładunek na dach i odlatywał. Widziałam to z bliska na Odolańskiej, gdzie mieszkaliśmy, podmuch tej maszyny prawie zdmuchnął mnie z podwórka.
Nasz dom był chyba ostatnim, który się bronił w tym rejonie. Siedzieliśmy w suterenie, właściwie piwnicy. Gdy weszli Niemcy, moja mama spaliła mojemu bratu, żołnierzowi powstańczemu, legitymację AK i furażerkę. Już wiedzieliśmy, że oddzielają żołnierzy od cywilów i tych pierwszych od razu stawiają pod mur, rozstrzeliwują.
Ocaleliśmy, przeszliśmy przez obóz w Pruszkowie, potem wysłano nas do Wolbromia. Trafiliśmy do Domu Spółdzielcy. Na ścianie wisiało zbiorowe zdjęcie z moim ojcem.
Mama nie miała wątpliwości, by wrócić do stolicy?
Żadnych. Wróciła już 19 stycznia 1945 r., a jak panowie wiedzą, Warszawę wyzwolono 17 stycznia. Dom nie był zburzony, ale całkiem wyszabrowany, wszystko powyrywane, zniszczone. Chociaż nie, ocalały szyby, bo wtedy zmieniało się je zależnie od pory roku. I ten dodatkowy komplet zimowy, złożony na antresoli, ocalał jakimś cudem. Straszna była jednak bieda, to był dla nas najtrudniejszy życiowo okres.
Jak się pani, wtedy już nastolatka, odnajdywała w tej nowej rzeczywistości?
Ciągnęło mnie do działania, pewnie odziedziczyłam to po rodzicach. Byłam w harcerstwie, jeszcze prawdziwym. Ale potem je zlikwidowano. Należałam do Związku Młodzieży Polskiej, do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I chcę powiedzieć kilka słów o tym, jak dzisiaj widzę przyczyny, dla których poszłam w tym kierunku. Nie usprawiedliwiam się, dochodzę tylko, dlaczego tak się stało. Ktoś kiedyś, już w czasie „Solidarności”, napisał, że gdyby mój ojciec zginął w Katyniu, a nie w Auschwitz, to na pewno nie byłabym w partii. I rzeczywiście, dziś widzę, że ten fakt wpłynął na moje dalsze losy w ogromnym stopniu.
W szkole teatralnej była presja na przynależność do ZMP?
Nie odczuwałam tak tego. Wytworzono jednak we mnie przekonanie, że to daje szansę działalności społecznej. Widać było, jak wiele się buduje, że ludzie biedni czy ze wsi dostają szansę awansu. To młodych pociągało. A na dodatek na uczelniach artystycznych nie odczuwało się takiej presji jak gdzie indziej, nie było żadnych nagonek, potępień, było więcej dystansu. Zaczęłam od przewodniczenia kołu Akademickiego Związku Sportowego, a potem zostałam szefową Związku Studentów Polskich, gdzie zajmowałam się głównie sprawami bytowymi studentów. Nie jest prawdą, co niektórzy próbują insynuować, że kierowałam ZMP. Tak nie było. Zawsze też miałam swoje zdanie, zawsze się z władzą spierałam.
Aż wybuchła „Solidarność”. Rzuciła się pani w nią z niesamowitym impetem, można po-wiedzieć, że zachłannie. Dlaczego?
Bo czułam, jak miliony z nas, że to szansa na prawdziwą, wolną Polskę. Dziś myślę, że odebrałam to także jako szansę osobistą, było w tym jakieś odreagowanie tego, że nie walczyłam w powstaniu warszawskim, bo byłam za młoda, że potem byłam w PZPR. Jeszcze będąc w partii, organizowałam „Solidarność” w Teatrze Ateneum, inni bali się wziąć to na siebie. Do dziś, kiedy wspominam moment rejestracji „S” przez sąd w Warszawie, słyszę te klaksony, widzę ten radosny korowód, który wtedy przetoczył się przez stolicę. Euforia.
Jak pani wspomina stan wojenny?
Strasznie. Dla mnie to była wojna polsko-jaruzelska. Dostawałam masę anonimów, pogróżek, spalili nam samochód. Żyliśmy w nieprawdopodobnej nędzy. Było tak źle, że zdecydowałam się sprzedać pierścionek, który mama zrobiła z kolczyków po babci. Dwa dni przed Wigilią 1982 r. został w komisie sprzedany, a dzień później męża aresztowali esbecy, zabrali również te pieniądze. Dramat. Oni najbardziej nie lubili takich, którzy przeszli na drugą stronę. Męża wyrzucono z pracy za to, że ja odeszłam z partii, ja grałam tylko w teatrze. Zaangażowaliśmy się w działalność drugiego obiegu, współtworzyliśmy z Czesławem Bieleckim prężne wydawnictwo podziemne CDN, wydaliśmy tam 100 pozycji.
Wtedy zetknęła się pani z błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszką. Jak bliska to była współpraca?
Dość bliska, co dziś wspominam jako wielki dar. Skontaktowała nas Roma Szczepkowska. Ks. Jerzy chciał, by we msze św. za ojczyznę włączyli się ludzie kultury, by zyskały one szerszy wymiar.
Spotkaliśmy się na Starym Mieście. Poznał mnie i podszedł pierwszy. Wyskoczył nagle przede mną młody chłopak w dżinsach, w koszuli w kratę. Ławki były poprzewracane po jakiejś bitwie demonstrantów z milicją. Gdzieś jednak usiedliśmy, zaczęliśmy rozmawiać. Zapytał mnie, czy chcę mu pomóc. Odpowiedziałam, że bardzo.
Msze za ojczyznę były wtedy jądrem polskości, oporu.
Przez te kilka godzin raz w miesiącu tam była wolna Polska, choć otoczona kordonem ZOMO. Władza ograniczała tramwaje, autobusy na Żoliborz, a ludzie szli, szli, niepowstrzymani. Decydentom to bardzo przeszkadzało, wtedy właśnie spalili mi ładę, Kazimierzowi Kaczorowi jego samochód, a piosenkarzowi Piotrowi Szczepanikowi stodołę przy jego domu w Falenicy. Chcieli zastraszyć aktorów.
Czuła pani, że pętla wokół ks. Jerzego się zaciska?
Zbrodnia, jaką popełniono, oczywiście nikomu nie przeszła przez myśl, ale esbecka obstawa wokół niego była coraz silniejsza, coraz trudniej było mu zgubić ogon, mnożyły się prowokacje. Ale dziś wiemy, że on się na męczeńską śmierć przygotowywał, że przeczuwał tragiczny los. Niestety, także inne zbrodnie na księżach dokonane w tym czasie do dziś nie zostały wyjaśnione. Nikt nawet na serio nie próbuje tego robić. To jaka to wolna Polska? Ile zła PRL jest w III RP?
Bardzo dużo. Ostatnio nawet przekonaliśmy się, jak wiele karier dziennikarskich jest po prostu przedłużeniem pozycji społecznej rodziców w aparacie SB, MSW. Nie przypadkiem było to ukrywane przed opinią publiczną. Resortowe dzieci są dziś największymi autorytetami. Inaczej – na takich są promowani.
To, co odróżnia panią od wielu działaczy pierwszej „Solidarności”, to fakt, że po 1989 r. nie powiedziała pani: OK, my wygraliśmy, my mamy kariery, reszta nas nie obchodzi. Nie było takiej pokusy?
Zawsze powtarzam – nie po to toczyliśmy tę wojnę z jaruzelszczyzną, nie o taką Polskę walczyliśmy. Ale przecież także i mnie na początku wydawało się, że jest to pełne zwycięstwo, że Lech Wałęsa będzie wierny przesłaniu „S”, że teraz będzie Polska. Niestety, po kawałku odzie-rano nas ze złudzeń. Zaczęło się od Okrągłego Stołu, finałem była tragedia smoleńska.O co pani walczyła?O wolne słowo, o to, by nie było cenzury. Nie mogę powiedzieć, że te cele zostały osiągnięte. Więc musimy działać dalej. Tak w życiu publicznym, jak i na scenie. Dlatego jeżdżę, gdzie mnie zaproszą, występuję.
Jak to się w ogóle stało, że wybrała pani aktorstwo?
Przypadkiem. Tak naprawdę chciałam studiować na Akademii Wychowania Fizycznego. Ja-kimś trafem zostałam inspicjentką w Młodzieżowym Studiu Teatralnym. Koledzy zdający na PWST namówili mnie, bym spróbowała razem z nimi. Powiodło mi się, a ponieważ egzaminy na AWF były później, to już sobie darowałam. I tak zostałam aktorką. Państwową Wyższą Szkołę Teatralną ukończyłam w 1955 r., potem rozpoczęłam pracę w Teatrze Polskim.
Tam spotykała się pani z Niną Andrycz, prywatnie żoną premiera Józefa Cyrankiewicza. Pamięta ją pani?
Tak, i miałam z nią charakterystyczną przygodę. Ona wtedy w tym teatrze grała wszystko i wszystko mogła.
Ostatnio w Polskim Radiu, w obszernych wspomnieniach, twierdziła co innego: nie miała ponoć żadnych przywilejów.
Cóż, ja zapamiętałam to inaczej. Rzecz zdarzyła się w 1956 r., tuż przed premierą „Świętej Joanny” w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego. Pani Andrycz grała tam główną rolę, ale chciała wyjechać z mężem premierem do Indii. Dyrektor Teatru Polskiego Arnold Szyfman, wspaniały człowiek, zaproponował więc, by miała dublera. To był ewenement, bo uchodziła wtedy za damę, która ma taką pozycję, że nie może mieć dublera, że liczy się tylko ona. I tę rolę zaproponowano mnie. Byłam młoda, głupia, nie wiedziałam, w co się pakuję – więc się zgodziłam.
Były konsekwencje?
Dla mnie ograniczone – pani Andrycz przywitała mnie słowami zdziwienia: „To coś ma za mnie grać!?”. Wyrywano też z księgi pamiątkowej wszystkie pochwalne wobec mnie zdania. Wkrótce też z tego teatru musiałam uciekać. Większe konsekwencje poniósł dyrektor Szyfman, który nie usłuchał rady pani Andrycz, żeby odwołać spektakle, bo „premier za wszystko zapłaci”. Wkrótce stracił dyrektorstwo, przestał budować Teatr Wielki, słowem – złamano mu karierę. Potwierdza to wszystko książka drugiej żony Arnolda Szyfmana.
Teraz Teatr Polski obchodzi stulecie. Piękny jubileusz. Uderzyło nas jednak, że właściwie w mediach relację z uroczystości ograniczono do wyliczenia, który celebryta się pojawił i w jakim stroju. Żadnego poważniejszego tekstu.
Tak źle w kulturze jeszcze nie było. I nie chodzi tylko o jubileusze, fety, lecz o samo życie teatralne. Oglądam współczesne inscenizacje wielkiej klasyki. Niestety, większość to żałosne próby zaistnienia poprzez skandal, dodanie a to pornografii, a to kpiny z Kościoła. Nieznośna, źle zrobiona, niestrawna mieszanka. Przykro to mówić, ale poziom obecnych teatrów jest nie do porównania z okresem PRL. Może to wynikało ze snobowania się komunistów na wielką sztukę, nie wiem, jednak efekt służył polskiej kulturze. To, co dzieje się dzisiaj, tę kulturę niszczy. Smutno obserwować brak szacunku dla własnego, pięknego języka polskiego. A już to, co dzieje się w sprawie tragedii smoleńskiej, ten poziom agresji i zwykłego chamstwa, jest nie do zniesienia.
Skąd to się bierze? Dlaczego nie uszanowano podstawowych wartości naszej cywilizacji – szacunku dla zmarłych, żałoby, bólu bliskich?
Trudno to zrozumieć, nie wiem, nie potrafię zrozumieć. Może to nie jest ich ból, ich żałoba i to daje im poczucie, że wolno wszystko? Może tak naprawdę chcieli, by ta część elity, która zginęła, zniknęła? Jeden z czołowych polskich dziennikarzy, dziś szef jednego z głównych programów informacyjnych, tuż po wyborach 2007 r. powiedział w garderobie, poprawiając krawat:
„No, to teraz wykończyć tylko prezydenta!”.
Powtórzył mi to naoczny świadek tej wypowiedzi. I może to jest odpowiedź?
Gdzie jest nadzieja dla Polski?
W prawdzie. W każdej sprawie, a zwłaszcza w sprawie tragedii smoleńskiej. Nie wyjaśniając tej sprawy, będziemy budowali na kłamstwie, to by niczego dobrego nie przyniosło. Ale to powoli zaczyna się przebijać. Jeszcze tego kłamstwa bronią, jeszcze zaprzeczają, ale krok po kroku dowiadujemy się, co się tam naprawdę stało. W tę bajeczkę o potężnym samolocie, który rozpadł się na tysiące kawałeczków po rzekomym zderzeniu z brzozą tuż nad ziemią, nie wierzy dziś nikt. I nikt nie podważył ustaleń niezależnych naukowców, którzy wskazują, że przyczyną wypadku były dwa wybuchy, jeszcze w czasie lotu. I jest szokujące, że nikt z nimi nie chce rozmawiać. Boją się konfrontacji z prawdą, nie ma innego wyjaśnienia.
Dlaczego tego kłamstwa broni się z taką zaciekłością?
Jego upadek to koniec wielu karier. Na tym kłamstwie zbudowano przecież potęgę obecnej władzy. Urzędujący prezydent nie miał jeszcze potwierdzenia, że prezydent Lech Kaczyński nie żyje, a już był w Pałacu Prezydenckim, szukając dokumentów. A więc tam na szali była wielka stawka. I ona wciąż jest duża. Bo Polskę już prawie, prawie sprzedali. Nie ma przemysłu, stoczni, media w większości zagraniczne, banki też, podobnie jak sieci handlowe. A teraz jeszcze ziemię wyprzedają. Kim mamy być we własnym kraju? Jaki los szykujemy naszym dzieciom?
Młodzieży to nie przeszkadza, ona kupuje tę propagandę bezrefleksyjnie.
Nie zgadzam się z panami. Może tak to wygląda w środkach przekazu, jednak w rzeczywistości coraz więcej młodych ludzi dostrzega konieczność zmiany, widać ich w niezależnych mediach, widać na rocznicach Smoleńska, widać na marszach. Powoli się budzimy. Jesteśmy w momencie, który da się porównać z okresem przed pierwszą „Solidarnością”.
ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/529836-potrafie-ocenic-kto-ma-w-sercu-troske-o-polske