Sześć lat musieliśmy czekać na nowy film Davida Finchera. Jeden z najlepszych amerykańskich reżyserów nie nakręcił żadnej fabuły od czasu solidnej „Zaginionej dziewczyny”, choć dał nam jako producent i reżyser większości odcinków genialny serial „Mindhunter”. Zrobiony dla Netflixa „Mank” nie jest typowym filmem w twórczości Finchera, który do historii kina przejdzie jako reżyser najbardziej mrocznych filmów lat 90-tych jak „Siedem” czy „Fight Club”.
Historia sporu Hermana Mankiewicza (Gary Oldman) i Orsona Wellesa (Tom Burke),o to kto jest w większym stopniu autorem scenariusza do uznanego za najlepszy film wszechczasów „Obywatela Kane’a”, od dawna była w orbicie Finchera. Scenariusz „Manka” napisał jego zmarły w 2003 roku ojciec Jack Fincher. Jego syn chciał ten film nakręcić jeszcze w latach 90-rych, tuż po zrealizowaniu „Gry”. W głównych rolach mieli wówczas wystąpić Kevin Spacey i Jodie Foster. Ostatecznie na ekranie widzimy Gary Oldmana w roli legendarnego scenarzysty Manka i Amandę Seyfried jako aktorkę Marion Davis.
Ktoś napisał, że „Mank” jest pocztówką miłosną do złotej ery Hollywood. Nic bardziej mylnego. Jest to film uderzający w samo jądro Hollywood. Nie jest to jednak żadna satyra na fabrykę snów w duchu „Barton Finka” (1991) braci Coen. „Mank” jest po prostu filmem o powstaniu innego filmu, co powoduje, że nowe dzieło Finchera trafi raczej do kinomanów, niż widza masowego. By smakować „Manka” w pełni może nie trzeba być historykiem kina, ale warto być smakoszem amerykańskiej kinematografii, w której „Obywatel Kane” zajmuje centralne miejsce. Fincher jest hermetyczny i wygląda na to, że nie szuka poklasku u swoich fanów. Nawet oni muszą uzbroić się w tym wypadku w cierpliwość.
To zaskakujące, że pierwszy raz tak mocno Fincher dał się ponieść ideologicznej krucjacie, która jest czarno biała jak wystylizowane barwy „Manka”. Jest to film stylistycznie magnetyzujący. Czarno białe, wymuskane zdjęcia Erika Messerschmidta, liczne flashbacki, muzyka duetu Trent Reznor/ Atticus Ross i sporo ciętych, ostrych dialogów z pewnością postawią ten film w pierwszym szeregu walki o Oscary. Podejrzewam zresztą, że Fincher, moim zdaniem okradziony z Oscara za znakomite „Social Network” na rzecz słabego „Jak zostać królem” Toma Hoopera, dostanie za ten film należną my dawno statuetkę. Gary Oldman stosuje natomiast te same chwyty, za które Oscara dostał grając Winstona Churchilla. Pali, pije, prycha i jest bezczelny na salonach. Jest bohaterem tragicznym.
Fincher jednoznacznie staje po stronie Mankiewicza, który w jego przekonaniu został przez Wellesa „wykolegowany” z chwały za scenariusz „Obywatela Kane’a”. Historycy kina nie są zgodni w tej kwestii. Nie zapominajmy, że Herman Mankiewicz nigdy więcej nie napisał nic godnego uwagi, zaś przez całą karierę był dosyć typowym hollywoodzkim wyrobnikiem. Gdyby nie Welles, który po „Obywatelu…” nakręcił jeszcze kilka wielkich dzieł, rozpuszczający swój talent w wódce Mank nie zostałby zapamiętany. Nie przez przypadek nigdy nie stanął artystycznie obok swojego młodszego brata Josepha L. Mankiewicza ( „Wszystko o Ewie”, „Kleopatra”, „List do trzech żon”). Mank był trochę pechowcem, ale też looserem na własne życzenie, którego teraz Fincher stawia na piedestał, robiąc z niego rewolucjonistę.
Hollywood jest cyniczne, zakłamane, a producentom zależy tylko na kasie? Wiemy to nie tylko dlatego, że samo Hollywood, co jakiś czas lubi się zlustrować. Jedni robią lustrację genialna jak Lynch w „Mulholland Drive” czy Cronenberg w „Mapie gwiazd”. Inny są żałośni, jak Ryan Murphy w serialu „Hollywood”. Opowieść o pazernych, złych i bardzo konserwatywnych kapitalistach, jak prasowy magnat i główna inspiracja dla postaci Charlesa Fostera Kane’a czyli William Randolph Hearst (Charles Dance) czy szef studia MGM, Louis B. Mayer (Arliss Howard) jest podkręcona przez Finchera ideologicznie. Mank peroruje tutaj na cześć kandydata na gubernatora Kalifornii Uptona Sinclaira, który wsławił się napisaniem mocno antykapitalistycznej powieści „Oil!” zekranizowanej później przez Paula Thomasa Andersona pt.„Aż poleje się krew”. Sinclair był zdeklarowanym socjalistą, co w amerykańskiej polityce zawsze wyrzucało polityków z głównego nurtu. No, może do dzisiaj, gdy socjalista Bernie Sanders niemal zdobył nominację prezydencką.
Wyrosłe dzięki kapitalizmowi i krwiożerczości Hollywood bardzo kocha Berniego, co jak na dłoni widać w „Manku”. Mankiewicz nie boi się głosić socjalistycznych haseł, co nie podoba się jednak zapraszającemu go na swoje salony Hearstowi. „Obywatel Kane” ma być zemstą przeciwko takim jak on milionerom. Skoro Mank ma odwagę sprzeciwić się publicznie Hearstowi, to dlaczego nie może Wellesowi?
Jest w tym filmie kilka celnych strzałów w Hollywood. Mayer mówi, że Hollywood nie może odwracać się od (jesteśmy w latach 30-tych) przeciwko Hitlerowi i musi zarabiać w Niemczech. Czyż nie to samo robią dziś decydenci kolaborując bezwstydnie z komunistycznymi Chinami? No, ale Fincher rozciąga to na prawicowe sympatię ludzi z Hollywood, którzy zaciekle walczą z Sinclairem. To dla mnie najciekawszy wątek „Manka”, który jako sama opowieść o powstaniu ikonicznego filmu nie porywa nawet takiego kinomana jak ja.
Hollywood musi mieć jednak zadyszkę, skoro jednym z najważniejszych filmów sezonu jest film… o powstaniu innego filmu. To nie koniec. Ben Affleck zapowiedział film o powstaniu „Chinatown”…
3,5/6
„Mank” dostępny na Netflix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/529577-mank-pocztowka-milosna-do-hollywood-nic-bardziej-mylnego