Jeżeli chcecie zrozumieć dlaczego prawica na całym świecie przegrywa, a właściwie dawno przegrała, wojnę o kulturę, to obejrzyjcie ten film. Zapomnijcie nawet o przykazaniach wybitnego włoskiego komunisty Antonio Gramsciego, którego lekcje o marszu przez instytucje powinny być wzorem dla konserwatystów. „Proces Siódemki z Chicago” pokazuje w jaki sposób przejmuje się dusze młodego, ideowego politycznie człowieka za pomocą popkultury.
Aaron Sorkin zrobił błyskotliwy, zabawny i energetyczny film, który zamyka się w rewolucyjnie zaciśniętej w finale pięści. Wchodzący na Netflixa obraz to znakomita lewicowa agitka, która mogłaby kończyć się w finale pochodem Bernie Sandersa z jego The Squad u boku. Tak by się kończyła siermiężna agitka prawicowa. Sorkin jest na nią za bystry, choć w finale dał się zaskakująco ponieść spielbergowskiemu patosowi. Niemnej jednak chciałbym, by konserwatyści nauczyli się w taki sposób opowiadać o ważnych dla nich historycznych wydarzeniach.
Siódemka z Chicago ( do pewnego momentu ósemka) to siedmiu herosów amerykańskiej lewicy- Abbie Hoffman, Jerry Rubin, David Dellinger, Tom Hayden, Rennie Davis, John Froines, Lee Weiner i Boby Seale ( w trakcie procesu jego sprawa spadła z wokandy) którzy zostali oskarżeni o spisek i wywołanie antywojennych zamieszek podczas konwencji Partii Demokratycznej w 1968 roku. W 1970 roku skazano ich na 5 lat więzienia. Wyrok został uchylony przez sąd apelacyjny. Prokurator generalny zrezygnował z dalszych akcji przeciwko oskarżonym. Proces zamienił się w jedną wielką polityczną manifestacje z muzykami, pisarzami (Allen Ginsberg, Norman Mailer) na sali i przed budynkiem sądu i ramionami kontrkultury obejmującymi wydarzenia ( to wtedy powstała pieśń „Chicago” Grahama Nasha) prowadzącymi do procesu. W momencie rozpoczęcia procesu oskarżeni stali się ikonami walki z amerykańskim „uciskiem” administracji Richarda Nixona.
Aaron Sorkin nie robi filmu z pozycji kogoś, kto przekonuje, że pokolenie 68 miało rację. To już film zrobiony z pozycji zwycięzcy, nie muszącego nikogo do niczego przekonywać. „Proces siódemki z Chicago” to film, który powstał w czasie, gdy mitologia dobrych hipisów i złych militarystów od wojny w Wietnamie stała się dogmatem.
Ja oglądałem film z pozycji człowieka, który uważa, że wojna w Wietnamie, choć fatalnie prowadzona i przegrana na własne życzenie przez Amerykanów, była wojną w obronie Wietnamczyków przed najbardziej ludobójczą ideologią w dziejach świata. Uważam też, że rewolucja pokolenia 68 przyniosła Ameryce nie tylko dobro, jakim było przyspieszenie zakończenia segregacji rasowej i emancypację kobiet, ale wprowadziła USA na tory destrukcyjnego europejskiego socjalizmu, który w symbiozie z późniejszym korporacjonizmem zdeptał „amerykańską wyjątkowość”. Amerykańskie ruchy kontrkulturowe były też przefiltrowane przez komunistyczną agenturę. Potwierdziło to nie tylko Archiwum Mitrochina. Były funkcjonariusz KGB i GRU Stanisław Lunev przyznał, że KGB pomogło fundować „prawie każdy antywojenny ruch i organizacje w USA”. To on utrzymywał, że Związek Sowiecki przeznaczył na antywojenne ruchy w USA ponad miliard dolarów, czyli nawet więcej niż na wsparcie Vietkongu. Cóż, nie jest tajemnicą, że USA wojnę w Wietnamie przegrała na swoich ulicach i w swoich mediach, które w przeciwieństwie do mediów komunistycznych pokazywały otwarcie jak wyglądają „demony wojny”.
Sorkina nie interesuje budowanie wyważonego kontekstu politycznego. Wybitny scenarzysta („Social Network”, „Newsroom”, „Wojna Charliego Wilsona”) i niezły reżyser ma jeden cel: pokazać bohaterów lewicy, którzy mogą być dziś wzorem na rewolucji Black Lives Matters i rewolucjonistów stojącymi dziś m.in za Kamalą Harris. „Proces…” ma wszystko, co mieć powinno kino Sorkina. Błyskotliwe dialogi, komediowy ładunek, energetyczny montaż i świetne kreacje aktorskie. Sasha Baron Cohen kradnie show jako Abbie Hoffman, który wsławił się nie tylko procesem w Chicago, ale też obietnicą przeniesienia za pomocą medytacji budynku Pentagonu i Białego Domu. W 1989 roku popełnił samobójstwo. Źródła nie mówią czy z rozpaczy przez upadek Muru Berlińskiego. Zachwyca też Frank Langella jako sędzia Julius Hoffman. Sorkin bardzo inteligentnie puszcza do widza oko, obsadzając w roli sędziego aktora, który wcielił się brawurowo z Richarda Nixona we „Frost/Nixon” Rona Howarda (2008). W końcu siódemkę herosów skazała Ameryka Nixona, nieprawdaż?
No, ale w rzeczywistości oskarżyła ich Ameryka Demokraty Lyndona B. Johnsona, o czym już Sorkin nie mówi, fałszując nawet historię sugestią, że oskarżenie przeciwko siódemce wynikało z urazu nominowanego przez Nixona prokuratora generalnego Johna Mitchella (John Doman), jaki czuł do swojego poprzednika Ramseya Clarka (Michael Keaton). Ława przysięgłych została jednak powołana jeszcze za administracji Johnsona, co wytyka w swojej recenzji konserwatywny National Review. Zgadzam się z recenzją Kyle’a Smitha, który też zwraca uwagę na wstrząsającą scenę dosłownego zakneblowania lidera Czarnych Panter ( swoją drogą film nie wspomina o terrorystycznej twarzy tej nie mającej niż z polityki Martina Luthera Kinga organizacji) Bobby’ego Seale’a (Yahya Abdul-Mateen II). Znakomita dramaturgicznie scena symbolizuje w całej rozciągłości koszmar amerykańskiego rasizmu i zbrodni wobec czarnych. Nie zapominajmy jednak, że podobne kneblowanie, nie słuchających poleceń sędziego oskarżonych nie było ograniczone do czarnoskórych. Widzieliśmy to choćby w filmie „Skandalista Larry Flynt” Milosa Formana (1996). Sorkin nie pokazuje też, jaką szopkę obrońca William Kunstler (Mark Rylance) zrobił na sali zapraszając Judy Collins, by zaśpiewała „Where Have All the Flowers Gone”.
Jest za to w „Procesie…” bardzo ważny przenikliwy dialog, który doskonale symbolizuje dzisiejsze spory na amerykańskiej lewicy. Zwraca na niego uwagę również recenzent National Review. Grany przez Eddie Redmayne’a Tom Hayden (późniejszy znany działacz polityczny i mąż aktorki- aktywistki Jane Fondy) wyrzuca Hoffmanowi jego szkodliwy dla lewicy radykalizm. „Przez następne 50 lat, ludzie myślący o progresywizmie, będą mieli Ciebie przed oczami. Będą mieli przed oczami Ciebie i twoich zidiociałych naśladowców rzucających stokrotkami w żołnierzy, a nie edukację i problem biedy.” Sorkin zwraca tym dialogiem uwagę na to, że przez następne lata to Republikanie głównie zasiadali w Białym Domu. „Co się stało z rewolucją”- pyta przytomnie Sorkin.
Nie stracił jednak Sorkin nadziei i w absurdalnie patetycznej, zupełnie wymyślonej i niemal parodystycznej scenie finałowej, zaciska rewolucyjnie pięść. Joe Biden i Kamla Harris bez wątpienia „aprobują ten przekaz”. Od czasu „JFK” Olivera Stone’a (1991) nie wydziałem tak brawurowej propagandy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/522386-ten-blyskotliwy-film-pokazuje-jak-robic-propagande-w-kinie