Przedstawiać Netfliksowy serial „Stranger Things” jako nowość? Od pierwszej serii, w roku 2016, Łukasz Adamski tłumaczy na tych łamach, co w nim jest świeżego i dobrego. Ale pandemia zmieniła nawyki wielu ludzi. Ja wszedłem na Netfliksa dopiero teraz. Możliwe, że jak wielu Polaków.
Miałem przez chwilę pokusę podważać cudzy entuzjazm. Zobaczyłem początek pierwszego odcinka. W scenerii laboratorium naukowiec ucieka przed niewidocznym potworem (demogorgonem!). Potem poznałem dziecięcych bohaterów z nie za wielkiego miasta w Indianie, czterech rezolutnych „frajerów” lekceważonych przez szkolnych kolegów. Którzy zapewne ocalą Hawkins, a może świat… I refleksja: tu kalka goni kalkę. JJ Abrams już to wszystko nakręcił.
Tylko że… Kalki są tu stosowane świadomie. A kiedy mamy za dużo grozy, dają nam odetchnąć podsuwając problemy dwunastolatków, także ich nieco starszych braci oraz sióstr. Serial ma jedną cechę. Jest cholernie empatyczny. Niby znamy: strach rodziców o dzieci, pierwsze miłości, samotność i poszukiwanie domu. Ale co z tego, skoro jest to opowiedziane lekko, bez fałszywego tonu? Nawet jak czuję się emocjonalnie szantażowany, ulegam bez żalu.
Pierwszy sezon dzieje się w roku 1983, drugi w 1984, trzeci w 1985. Dziecięcy aktorzy dorastają na naszych oczach. Podkreślano z Adamskim na czele, że serial rozbudził sentymenty do lat 80. Stare dobre czasy, cofnięcie się do ery Reagana pojawiającego się na wyborczych plakatach, to podobno klucz do Trumpowskiej rewolucji.
Rozumiem, że to fascynacja gadżetami (znanymi i Polakom z tego pokolenia), muzyką, wyglądem ludzi. Politycznie to mniej proste. Tajemnicza agencja rządowa działająca w warunkach zimnej wojny, w pierwszej serii, zgodnie zresztą z prawidłami gatunku, nie waha się eksperymentować na dzieciach i zabijać. W drugiej jest bardziej chwiejna w złych odruchach, ale to ona sprowadza na Hawkins nieszczęście. Trudno to uznać za reklamę Reaganowskiej polityki. Raczej krytykę – w duchu lewicowym lub libertariańskim, gdzie „wielki rząd” to wielkie zło.
Mamy za to mit amerykańskiej prowincji z Midwestu, zaradnej, zdolnej do samoobrony, zamieszkiwanej przez dobrych ludzi. Chłopcy, acz uważani za nerdów, są uosobieniem pasji poznania wiedzy. Ćpający po stracie córki szeryf to facet o wielkim sercu. Matka i brat porwanego dziecka walczą o niego jak lwy zyskując sojuszników. Są i cienie: szkolna przemoc, odrobina męskiego maczyzmu na pokaz. Ale główny maczo, Steve Harrington, też okazuje się chłopakiem dzielnym. To traktat o amerykańskich cnotach.
Nie wiem, jak Amerykanie prowadzą dziecięcych aktorów, że ci grają jak dorośli? Pokazując, że w wieku lar 12 też miewa się dramaty. Trzeba by wymienić wszystkich. Wyróżniam Gatena Matarazzo jako Dustina. Ileż tragikomicznego talentu w tym wyrostku, narwanym, drażniącym, poszukującym.
A obok wielka Winona Ryder jako pani Byers, przejmująca w roli matki broniącej syna. Modne aktorki po latach odnajdujemy w serialach. Mamy świetnego Davida Harboura jako szeryfa Jima Hoppera. Empatycznego Charliego Heatona jako Jonathana Byersa (młody aktor kojarzy mi się ze wspaniałym horrorem „Tajemnica Marrowbone”). I demonicznego Matthew Modine’a jako złego człowieka, doktora Brennera. Kończę, wracam do trzeciego sezonu. Jest lżejszy, jakby autorzy, bracia Duffer dworowali sami z siebie. No i bardziej klasyczny, bo tym razem antagonistami dziecięcych Bondów są jednak Rosjanie, nie amerykański rząd.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/503639-demogorgony-kontra-zaradni-amerykanie