Premiera „Bezkrólewia” Wojciecha Tomczyka, którą Teatr Telewizji pokazuje w ten poniedziałek, to pierwsza od miesiąca nowa inscenizacja tegoż teatru (nakręcona jeszcze przed epidemią) i zarazem jedna z ostatnich. Ale też sama sztuka jest wystawiana w ogóle po raz pierwszy. Od kiedy ukazała się w „Dialogu” w roku 2011, żaden z teatrów nie chciał jej wystawić. Teraz robi to największa scena Polski. I dobrze.
Powód owej niechęci, którą przełamał wcześniej tylko Redbad Klynstra organizując publiczne czytanie tekstu „Bezkrólewia”, jest prosty. Tomczyk, jeden z najświetniejszych współczesnych polskich dramaturgów, napisał sztukę pod wrażeniem katastrofy smoleńskiej. W postaciach Glansa, Gostka i Kola, dziwnych postaci opuszczających stolicę po śmierci króla by pojawić się w przydrożnej gospodzie gdzieś na krańcu Polski, doszukiwano się aluzji do Donalda Tuska i jego ekipy. Żaden z dyrektorów nie chciał żyrować takiej wizji.
Równocześnie zaś nie jest to dramat będący tylko satyrą polityczną. Jego forma, groteskowa, przypominająca najlepsze dzieła Sławomira Mrożka, gdzie o niczym nie mówi się wprost, pozwala odczytać „Bezkrólewie” uniwersalnie. To przypowieść o ludziach wykorzenionych, uciekających przed polskością, zarazem zagubionych. Nie redukowałbym jej do zamiaru przywalania Tuskowi. Zwłaszcza gdy „druga strona”, czyli lud reprezentowany przez karczmarza, jego żonę i córkę, wcale nie jest przedstawiana jako bezgrzeszna.
Mamy tu bez liku znaczeń, aluzji, przyczynków do zastanowienia się nad polską historią, choć nie dostajemy żadnego zdarzenia opowiedzianego dosłownie, od początku do końca. Piszący dużo, Tomczyk wznosi się tu na wyżyny teatralnej umowności zwalniającej nas z ciągłego pytania: o czym jest dana scena czy fragment. Młody reżyser Jerzy Machowski wyczyścił tekst z bezpośrednich odniesień do Smoleńska. Zmienił też kilka niuansów fabularnych. A zarazem nie zmienił najważniejszego: to jest dobitne pytanie o sens narodowej wspólnoty. O to kim jesteśmy. Kim są „my”, a kim „oni”. Szkoda, że klimat kataklizmu odwraca trochę uwagę od tego ważnego kulturalnego zdarzenia.
Mamy klimat stężonego absurdu, wzmacniany kapitalnymi, biorącymi wszystko w nawias dekoracjami Aleksandry Gąsior (ileż świetnych pomysłów scenograficznych tej kobiety widziałem ostatnio) i muzyką Ignacego Zalewskiego nawiązującą do rozmaitych znanych motywów. Grane to jest lekko, chwilami niemal jak komedia, co zwiększa skojarzenia z Mrożkiem. No i mamy chyba jeden z najbardziej perfekcyjnych zespołów aktorskich.
Gdybym miał kogoś wyróżnić, powiedziałbym że najbardziej w duchu magii tej sztuki Tomczyka brzmiały mi dialogi Krzysztofa Szczepaniaka (Kolo) i Andrzeja Mastalerza (Karczmarz). Ten pierwszy rozedrgany , przerysowany, burleskowy, ten drugi grający cały czas z kamienną twarzą. Aż się prosi o powtórkę tego duetu. Ale wyśmienici są też Redbad Klynstra (Kolo) i Marcin Kwaśny (Gostek), dwaj aktorzy przeżywający nota bene przed pandemią swój złoty okres. Dopełniają obrazu panie: Joanna Jeżewska (Żona) i Edyta Januszewska (Justyna). Nikogo nie złapałem tu na fałszywym tonie.
Nie wiem, czy gdyby nie pandemia, pokazana w apogeum kampanii sztuka Tomczyka rozgniewałaby liberalne media, czy zostałaby przez nie przemilczana. Ja bym jeszcze raz zachęcał aby nie czytać jej jako siurpryzy robionej komukolwiek. Tu naprawdę jest o czym pomyśleć. Dziękuję za to Jerzemu Machowskiemu i TVP.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/497236-bezkrolewie-nie-tylko-o-tusku