W ostatnim czasie trafienie na dobry film z Nicolasem Cagem graniczy z cudem. Aktor kręci masowo, wybierając projekty zapewniające mu finansową płynność, a nie artystyczną satysfakcję. Tym bardziej moje napompowane filmową krwią ejtisów i najntisów serduszko się uradowało, oglądając świetną rolę zdobywcy Oscara za „Zostawić Las Vegas”.
Długo musieliśmy czekać na powrót na reżyserski stołek Richarda Stanleya, który w latach 90-tych nakręcił kultowy horror „Hardware”, a potem został przemielony i wypluty przez hollywoodzka maszynkę, kręcąc „Wyspę Doktora Mareau” z Marlonem Brando. Zastąpiono go do Johnem Frakenheimerem, a sabotowany przez samego Brando film okazał się być totalną porażką. Szkoda, że „Kolor z przestworzy” nie wszedł do naszych kin ( nie przez koronawirusa), bo jest to jeden z najbardziej zdumiewających wizualnie horrorów, jakie miałem okazję oglądać w ostatniej dekadzie.
Najlepsze Lovecraftowskie horrory w kinie? Do głowy przychodzą mi zainspirowane H.P Lovecraftem produkcje jak pierwszy „Obcy”, czy apokaliptyczna trylogia Johna Carpentera („Coś”, „W paszczy szaleństwa”, „Książe ciemności”). Wpływy amerykańskiego pisarza można znaleźć w wielu horrorach. Natomiast Stanley zdecydował się na ekranizacje jego opowiadania z 1929 roku, naznaczając je własną pokręconą duchowością. Zwrócił na nią uwagę Michał Oleszczyk w swojej recenzji, pisząc, że Stanley „ma mroczną energię i sam przyznaje się do praktykowania magii”. Oleszczyk przypomina wypowiedź reżysera, o tym, że aby wyrwać projekt „Wyspy Doktora Moreau” z rąk Romana Polańskiego „wynajął londyńskiego szamana mającego wpłynąć na psyche Marlona Brando”. Przerażające w kontekście „Koloru przestworzy”, gdzie jedna z bohaterek magię uprawia.
Rodzina Gardnerów przenosi się z miasta do pięknego domu w środku lasu. Chcą być samowystarczalni. Nie do końca im wychodzi. Nathan (Nicolas Cage) jest sfrustrowany, że plony nie są takie, jak być powinny, a kupione za ciężką kasę alpaki (zabawna szydera z mieszczczuchów) nie dają takiego mleka, jakby chciał. Jego żona Theresa (Joely Richardson) wychodzi z poważnej choroby i próbuje nadal pracować w domu z dala od cywilizacji i dobrego WiFi. Nastoletnie dzieciaki Lavina i Benny (Madaleine Artur, Brendan Meyer) oraz kilkuletni Jack (Julian Hilliard) próbują się odnaleźć w miejscu wyśnionym przez ich rodziców. Wtedy na posesję spada meteoryt ( ciekawe czy Bartosz M. Kowalski od „W Lesie dziś nie zaśnie nikt” czytał Lovecrafta?) z kosmiczną siłą, która będzie chciała pożreć rodzinę.
Stanley doskonale czuje komiksowe horrory klasy B z lat 50-tych, które ukształtowały takich mistrzów jak właśnie Carpenter. Nie wiem czy eksperymentował z LSD, ale kolorystyka przerażająco magnetycznej kosmicznej siły dowodzi, że wie on o alternatywnej rzeczywistości więcej niż wyśpiewali w piosence o puffowaniu magicznego smoka Beatlesi. Czuje też reżyser podprogową grozę pulsującą u Lovecrafta. Dobrze wybrzmiewają traumy nastolatków, uosobione przez ukrytą w studni tajemniczą, świecącą magmę. Do tego pojawia się skażona woda, która wpisuje się w debatę o zanieczyszczeniu środowiska. Całość jest opakowana w retro klimat horrorów ery VHS, ale ma ten film coś więcej niż samo granie modnymi elementami tego okresu popkultury.
Dobrze też widzieć Cage’a w najlepszej formie od czasu „Mandy” (2018). Zawsze potrafił doskonale pokazać popadanie w szaleństwo. W „Kolorze z przestworzy” jest w swoim żywiole. Żywiole przedziwnym, pokręconym, kolorowym i jednocześnie cholernie mrocznym. Czego więcej chcieć od Lovecrafta?
5/6
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/495121-kolor-z-przestworzy-zdumiewajaca-ekranizacja-lovecrafta