Szkoda, że Tom Hanks nie zgarnął za tą rolę Oscara. Przegrał w kategorii Aktor drugoplanowy z Bradem Pittem, który zresztą zasłużył za rolę u Tarantino na statuetkę. Chciałbym jednak zobaczyć na scenie Hanksa z przesłaniem godnym Freda Rogersa. Brakuje w dzisiejszych mediach takich ludzi jak on. Brakuje ich dobroci, przyzwoitości i przekazu opartego na miłości płynącej z Ewangelii.
„Cóż za piękny dzień” (premiera 6 marca) Marielle Heller nie jest typowym biograficznym filmem, który by kartkował życie Rogersa. Już sam fakt, że Rogers jest tutaj drugoplanową postacią pokazuje jak specyficzna jest to biografia. Film jest luźno oparty na artykule Toma Junoda z Esquire, który przyznaje, że kontakt z Rogersem zmienił jego życie. U Heller główną postacią jest dziennikarz Lloyd Vogel (Matthew Rhys), który w 1998 roku dostaje zlecenie napisania 400 słów o ikonie telewizyjnych programów dla dzieci- Fredzie Rogersie. Vogel nie ufa ludziom i uważa, że wszyscy są cynikami. Łącznie z ukochanym przez miliony widzów Rogersem, który jego zdaniem tylko gra przed telewidzami.
Lloyd ma pokiereszowane relacje z ojcem (Chris Cooper), który pojawia się w jego życiu po latach w momencie, gdy sam zostaje młodym ojcem. Zatapia się w pracy, nie widząc, że cierpi na tym jego żona (Susan Kelechi Watson). Przyjeżdża do Rogersa z zamiarem nie tylko przeprowadzenia z nim wywiadu, ale zerwania z niego maski. Role się odwracają, gdy to Rogers zaczyna penetrować duszę cynicznego dziennikarza.
Heller miała trudne zadanie. Musiała pokazać dlaczego Amerykanie przez trzy dekady (1968-2001) śledzili program „Mister Rogers’ Neighborhood” i naświetlić niezwykłą (bo opartą na czymś zupełnie dziś niespotykanym) medialną charyzmę Rogersa. Dzięki zderzeniu Rogersa z wewnętrznie rozbitym żurnalistą, udało jej się wyciągnąć, to co było istotą działalności Freda- dobroć i szlachetność. Dobroć codzienną. Wypływającą z miłości do bliźniego i chęci zrozumienia go. Dwie symboliczne sceny oddają cały fenomen ikony amerykańskiej telewizji rodzinnej. W jednej pasażerowie metra poznają jadącego z nimi Freda i razem z nim śpiewają piosenkę z jego programu. W drugiej goście restauracji przyłączają się do medytacyjnego milczenia Mr. Rogersa.
W śpiewie i ciszy. W radości i zadumie. Amerykanie zawsze byli z Panem Rogersem. „Cóż za piękny dzień” nie jest biografią. To raczej przypowieść mająca nam oddać istotę fenomenu jego programów. Nie przez przypadek Hanks w jednej ze scen patrzy głęboko w oczy widzów. Hipnotyzuje nas łagodnością i otwartością. Heller nie przemilcza głębokiej wiary Rogersa w Boga, choc unika jej eksponowania. Słusznie. Sam Rogers dawał świadectwo bez nachalności kaznodziejskiej. Sygnalizuje też delikatnie jego specyficzny sposób na rozładowywanie złych emocji przy fortepianie. Robi to wszystko subtelnie, zapraszając widza do wejścia w świat ulubionego sąsiada Ameryki.
Rogers był człowiekiem orkiestrą. Muzyk, lalkarz umiejący zmieniać głosy, scenarzysta, producent i w końcu osobowość telewizyjna. Nie ograniczał się tylko do robienia show jak dzisiejsi telewizyjni celebryci. On przede wszystkim chciał wychowywać dzieci i je uczyć. Wraz ze swoimi maskotkami, w kapciach i sweterku, które zakładał na początku każdego programu tłumaczył dzieciom ich językiem takie wydarzenia jak wojna w Wietnamie, zabójstwo Roberta Kennedy’ego i katastrofę promu kosmicznego Challenger. Gdy na południu USA biali sprzeciwiali się korzystaniu z basenów z Afroamerykanami, zaprosił do wspólnego moczenia nóg Afroamerykańskiego aktora swojego programu, któremu wytarł ręcznikiem nogi. Gest jasny dla każdego chrześcijanina.
Gdy nastawała era brutalnych kreskówek z superherosami, a na ekranach kin królował Superman z Christopherem Reevesem, przestrzegał przed niebezpieczeństwem wiary dzieci w możliwość latania. Nawoływał też rodziców by chronili dzieci przed niebezpiecznymi dla nich treściami. „Jeżeli przeraża was jakiś obraz w telewizji i boicie się pokazywanej przemocy, po prostu wyłączcie odbiornik”- mówił. Wzbudzał kontrowersję. Oskarżano go o to, że niszczył charakter dzieci, wmawiając im, że każdy jest wyjątkowy. Krytycy mówili, że tym samym zachęca dzieci do lenistwa i odciąga ich od samodoskonalenia się, wmawiając im, że wyjątkowość nie przychodzi z pracy, konkurencji i poświęcenia. On jednak podkreślał, że chodzi mu o pokazanie godności każdego człowieka. Był za swoją niezłomną postawę parodiowany i wyśmiewany przez najsłynniejszych komików. Krytykę przyjmował zawsze z pokorą i klasą.
Po seansie „Cóż za piękny dzień” znajdźcie gdzieś na serwisach VOD znakomity dokument „Won’t you be my neighbour” Morgana Neville, który rysuje sylwetkę Rogersa, skupiając się na jego licznych wypowiedziach, archiwalnych nagraniach i rozmowach z jego współpracownikami, synem i wdową. „Dziś nie ma miejsca dla miłych osób w telewizji”- mówi dziś gorzko jeden z członków jego ekipy. Na pewnie nie ma miejsca dla kogoś takiego jak Fred Rogers. Dobrze więc, że Hollywood przypomniało sobie o tym symbolu mediów zamordowanych przez tabloidyzacje i bazowanie wyłącznie na złych emocjach.
Dobrze, że zrobiono to w czasie degeneracji wartości przez media społecznościowe. Przepraszam za ten truizm na końcu, ale programy Freda Rogersa pokazują nam jak wyglądała normalność, gdzie zamiast pogoni za tanią sensacją media promowały spokojny dialog. No, ale były to czasy przed dyktaturą relatywizmu moralnego, gdzie zakwestionowano granicę między złem i dobrem. Misją Freda Rogersa było jasno rozgraniczać zło od dobra. Jego misją było pokazanie tej granicy najmłodszym. Zawsze w kontekście chrześcijańskim. W tym tkwiła jego największa siła.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/488770-opowiesc-o-dobrym-czlowieku-brakuje-dzis-takich-osob
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.