Tęskniłem za takim Guyem Ritchie. Nie tylko ja, ale każdy fan twórcy „Porachunków” czekał, aż błyskotliwy Brytol wyleczy się z Hollywood (udane „Sherlocki” czy U.N.C.L.E, ale też koszmarny „Alladyn”) i wróci do korzeni.
Wszyscy pewnie czekaliśmy jak podjedzie pod nas jak karoca po Owena w „O Północy w Paryżu” i zaprosi na jeszcze jedną szaloną jazdę po swojej popieprzonej krainie. Zabierze nas na kumplowską przechadzkę po dawno niewidzianych londyńskich spelunach i ciemnych ulicach, podczas której posłuchany fucków wypowiadanych z zabójczym brytyjskim akcentem i dostaniemy między oczy pełnymi ironii dialogami.
Taki właśnie jest „The Gentelmen” . To 100% Guya w Ritchiem. To dzieło godne stanąć obok „Porachunków” i „Przekrętu”. Chcecie streszczenia akcji? Jeżeli znacie brytyjskie kino Ritchiego, to wiecie, że nie ma to najmniejszego sensu. I tak, co kilka minut stolik zostaje wywrócony, pojawiają się nowe ekscentryczne postacie, a czarny humor stawia do pionu lepiej niż najczarniejsze espresso. Pozostańmy przy tym, że Ritchiemu zachciało się po prostu opowiedzieć o kolejnym przekręcie w świecie londyńskich gangusów.
Przekręcić chcą wszyscy wszystkich. A najbardziej króla londyńskiej narkotykowej dżungli o twarzy Matthew McConaugheya, który chce sprzedać swoje imperium. Na jego drodze pojawią się chińskie gangusy, izraelski Mossad z żydowską mafią, naczelny tabloidu i obślizgły dziennikarz szantażysta ( genialny Hugh Grant na poziomie Brada Pitta w „Przekręcie”) i nawet rosyjscy oligarchowie. Wszystko podlane jest ciętymi dialogami, absurdalną przemocą i energetycznie nielinearną narracją, pełną bezczelnych dygresji. Jak zawsze u Ritchiego błyszczą aktorzy. Poza kradnącym show Hugh Grantem, przezabawny epizod tworzy Colin Farrell, dowodzący dlaczego tak lubi go inny mistrz czarnej komedii z wysp, który przeniósł się do Hollywood, Martin McDonagh.
Ritchie ma też w głębokim poważaniu poprawność polityczną. Żartuje sobie z przewrażliwienia antyrasistowskiego, buduje postać przegiętego, wiecznie napalonego geja-łajdaka, szydzi z zubożałej przez lewicowe podatki leniwej arystokracji i wbija szpile w brytyjską prasę brukową. Do tego libertariańskim okiem patrzy na niemożliwą do wygrania walkę z narkotykami.
Dobrze, że Guy Ritchie po swoich przygodach w związku z Madonną, z którego narodził się jego najbardziej obciachowy film pt. „Rejs w nieznane”, fascynacją kabałą ( pamiętacie kuriozalny „Revolver”?) i zaprzedaniu duszy Hollywood, na moment wrócił do tego, co umie robić najlepiej. Bawiłem się na „Dżentelmenach” doskonale. A, że jest to powtórka z rozrywki i kolejna odsłona tej samej gangsterskiej opowieści? I co z tego? Już inż. Mamoń coś mówił o piosenkach, które znamy. Chociaż odkrycia na miarę Vinniego Jonesa i Jasona Stathama tutaj nie ma. Ale może jakiś sequel będzie? A, nie. Nawet to Ritche wykpił na ekranie.
5/6
„Dżentelmeni”, reż: Guy Ritche, dystr: Monolith
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/487245-dzentelmeni-to-nowy-przekret-guy-ritche-powraca