Ktoś powinien napisać dla Wojciecha Solarza tekst o miłości, najlepiej komedię romantyczną – usłyszałem kiedyś w okolicach telewizji. Zgodziłem się z tym. O Emilii Komarnickiej-Klynstrze tego nie usłyszałem, ale powinienem.
„Duet, czyli receptę na miłość” napisała Magda Wołłejko, córka sławnego aktora i sama aktorka. Reżyserował Adam Sajnuk, dyrektor teatru WARSawy, mający dobry teatralny słuch zarówno do rzeczy ambitnych, jak i popularnych. Kto w tym zagrał, już się domyślacie. Tak, pani Wołłejko rozpisała rzecz całą na dwie osoby i ogródek
Mamy parę sąsiadów, ludzi po przejściach, którzy zaprzyjaźniają się po oporach, głównie z jej strony. Pojawia się jednak pytanie o dalszy ciąg znajomości. Rzecz rządzi się żelaznymi prawami komedii romantycznej, chociaż sam tekst bywa miejscami sofistyczny, rodem bardziej z teatralnego „realizmu magicznego” niż ze świata kina. Wzmaga to wrażenie naszpikowanie sztuki piosenkami z Kabaretu Starszych Panów. Z jednej strony mamy „niemal musical”. Z drugiej teksty Jeremiego Przybory ciągną w górę literackość przypowieści.
Dostajemy jednak logikę tego typu utworów, z przewidywalnością rozwiązań, cząstkowych i finałowych. Zawsze się przeciw komediom romantycznym z ich przesłodzonym optymizmem buntuję. W życiu tak nie jest, krzyczę. Zróbcie choć jedną, dwie komplikacje więcej, żebyśmy naprawdę zaczęli się przejmować. Zarazem wiem, że ten optymizm ma nas jakoś zarazić.
Mamy kilka cech specyficznych „Duetu”. Z jednej strony prześwitują przezeń przypadłości nowej epoki, choćby wszechobecność wątku gejowskiego w relacjach między facetami i kobietami, nie mówiąc o roli internetu. Z drugiej dostajemy dużo delikatności w kreśleniu ludzkich relacji, niekoniecznie zdominowanych tylko przez seks. No a klimat Wasowskiego i Przybory dodaje do tej delikatnej konstrukcji dodatkowe pięterko. Ciepło myślę o pokoleniu dzisiejszych trzydziestoparolatków, którzy pochylają się nadal nad taką czystą poezją. Takimi są ci bohaterowie.
I chętnie się domyślam, ba po części wiem, że tacy są też grający w tym aktorzy. Każde z nich wchodzi trochę w swoją specjalność. Komarnicka, preferująca na ogół bardziej asertywne, ostrzejsze postaci. Solarz – delikatny, trochę księżycowy, choć umiejący bawić się sytuacjami z inwencją poety. To dla nich, dla ich przykuwających uwagę osobowości, dla ich charyzmy, warto było to przedstawienie robić.
Reszta jest temu podporządkowana: uroczo umowna, bawiąca się rekwizytami scenografia Katarzyny Adamczyk, muzyka grana przez team pod kierunkiem Michała Lamży. Komarnicka była niedawno prawie zwycięzcą programu Polsatu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Trzeba tam było nie tylko śpiewać, ale udawać innych wokalistów. Więc tu czaruje nas piosenkami. Solarz nie jest aż takim mistrzem głosu. Ale jest specem od zabawy piosenką, parodiowania samego siebie. Dokazał tego w Kabarecie na Końcu Świata. I ostatecznie to do niego należy wykonanie najbardziej przebojowego utworu Starszych Panów – o urokach rodziny.
To zabawne, uchodząca za konserwatywną telewizja opowiada nam o uczuciach singli, którzy bynajmniej nie żyją „przykładnie”. Tekst wprowadza w ich życie odrobinę ładu, ale nikogo nie poucza, na nic nie nawraca. W najbliższy poniedziałek dostaniecie po prostu spotkanie z sympatycznymi ludźmi, którym wreszcie powinno się udać. Aż chce się im kibicować. Jak Komarnickiej i Solarzowi, żeby było ich jak najwięcej na ekranie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/487221-spiewajmy-starszych-panow