Nie jest to pierwszy film nakręcony „jednym ujęciem”. Alfred Hitchcock zastosował już ten trick w „Linie” w 1948 roku. To samo zrobił jego fan i najzdolniejszy naśladowca Brian de Palma w otwarciu „Oczu węża” (1996). Potem oczywiście był m.in „Birdman” i kilka innych filmów. Nigdy jednak nie zastosowano tej techniki w takim wymiarze i takim rozmachem.
Sam Mendes dał nam techniczny majstersztyk. „1917” ogląda się, wiem, że to wyświechtane sformułowanie, ale pasuje tutaj doskonale, jednym tchem. Fabuła jest prosta. Francja. Trwa I wojna światowa. Dwaj brytyjscy szeregowcy Schofield ( George MacKay) i Blake (Dean-Charles Chapman) mają przedrzeć się za linię wroga i przekazać rozkaz odwołujący atak Brytyjczyków, który może kosztować życie 1600 żołnierzy, w tym brata Blake’a. Przez 119 minut obserwujemy misję żołnierzy, którzy doświadczają wszystkich wojennych demonów. Jest to historia osobista dla zdobywcy Oscara za „American Beauty” i reżysera Bondów („Skyfall”, „Spectre”) Sama Mendesa. Film oparty jest bowiem na opowieściach jego dziadka Alfreda H. Mendesa, który w czasie I wojny światowej był posłańcem.
„1917” jest innym filmem niż większość wojennych dzieł. Nie znajdziemy tutaj antywojennego przesłania w stylu „Czasu apokalipsy”. Nie ma metafizyki rodem z „Cienkiej czerwonej linii” i hollywoodzkiego patosu z „Szeregowca Ryana”. Nie ma też estetyzowanej przemocy jak u Gibsona w „Przełęczy ocalonych” i żadnej podprogowej ideologii w stylu „Plutonu”. Oczywiście pojawiają się rozmowy o sensie chwalenia się medalami (jeden z żołnierzy swój wymienia na francuskie wino, drugi traktuje medal honorowo), ale Mendes nie ma ambicji robienia moralitetu. „1917” jest opowieścią o braterstwie broni. O przyjaźni na placu boju i walce nie dla flagi i górnolotnych haseł, ale dla brata stojącego obok.
Mendesowi zależało byśmy mieli poczucie wejścia w sam środek piekła razem z dwoma bohaterami. Złudzenie jednego długiego ujęcia, rozpoczynającego się i kończącego pod drzewem, daje nam poczucie podążania za żołnierzami. Doświadczamy frontu każdym zmysłem. Czuć z ekranu smród rozkładających się ciał i strach unoszący się poda okopami. Nie ma w tych obrazach kiczu. Nie ma zabawy elementami gore. Jest surowy realizm.
Zdobywca Oscara za „Blade Runner 2049” Roger Deakins dokonał z Mendesem rzeczy niezwykłej. Nie tylko dali nam poczucie oglądania filmu kręconego jednym, trwającym 2 godziny ujęciem, ale pokazali jak bez wszechobecnych dziś efektów komputerowych z blue boxów można zachwycić widza. Choreografia bitew, gonitwy i strzelaniny w ruinach, katastrofa samolotu (sic!) i porwanie jednego z żołnierzy przez wodospad- to wszystko jest „pociągnięte” jednym ujęciem. Tak przynajmniej wygląda. Dzięki magii i inwencji filmowców. „1917” po prostu przypomina nam czym jest magia kina i za co kochamy X muzę.
5/6
„1917”, reż: Sam Mendes, dystr: Monolit
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/483875-1917-to-majstersztyk-przypomina-czym-jest-magia-kina