Odkąd PIW został instytucją Kultury Narodowej, czyli ma taki sam status jak Biblioteka Narodowa i Teatr Narodowy, a także Muzeum, Opera i Filharmonia, stał się on oficyną niezwykle prężną i spełniającą najwyższe standardy edytorskie
— mówi Antoni Libera w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
wPolityce.pl: Gdy śledzi się pana dokonania w dziedzinie tłumaczeń literatury światowej na język polski, trudno nie ulec podziwowi dla ogromu pracy, jak i dla maestrii językowej, dzięki której arcydzieła odzyskują w polszczyźnie swą siłę. Ostatnio ukazały się nakładem PIW-u tragedie Racine’a w pana tłumaczeniu. Dlaczego Racine?
Antoni Libera: Dziś słabo się pamięta, że Racine przez całe wieki uważany był za francuskiego rywala Szekspira i że grano go na scenach całej Europy równie często jak autora Hamleta. Stendhal w 1823 roku, mając 40 lat, a więc w dojrzałym wieku napisał głośną rozprawę pt. Racine i Szekspir, przełożoną zresztą na polski, w której porównuje dzieła obu pisarzy i w konkluzji stawia ich na równi.
Ta równowaga zachwiała się na korzyść Szekspira dopiero w pierwszej połowie XX wieku. Przyczyną tego stanu rzeczy jest prawdopodobnie krystaliczna estetyka francuskiego klasyka: jego nieskazitelna forma i wytworna elokwencja, które rozmijają się z wrażliwością i mentalnością człowieka nowoczesnego, żyjącego w świecie zdegradowanym i chaotycznym. Zjawisko to jest tym ciekawsze, że pod względem czysto językowym Racine jest znacznie bardziej czytelny niż Szekspir. Siedemnastowieczna francuszczyzna Racine’a jest dla dzisiejszego Francuza prawie całkowicie zrozumiała, podczas gdy młodsza o około 70 lat angielszczyzna Szekspira – dla wykształconego Anglika – najwyżej w połowie.
Ale oprócz uwarunkowań ogólnokulturowych jest też aspekt, nazwijmy to, lokalny, czyli problem przekładu. Otóż Racine, tłumaczony u nas przez całe wieki 13-zgłoskowcem rymowanym, inkrustowanym w dodatku archaizmami i barokową sztukaterią, mniej więcej w pierwszej połowie XX wieku zastygł w tej anachronicznej formie, przez co stał się dla teatru coraz mniej atrakcyjny, wręcz martwy. Zwrócił na to uwagę już w latach 20-ych Boy-Żeleński, który sam przełożył Fedrę. Od tego czasu minęło prawie sto lat. I podczas gdy w innych krajach – głównie w Anglii, Niemczech i Włoszech – zaczęto na różne sposoby odświeżać językowy kostium Racine’a, na naszym podwórku niewiele działo się w tym zakresie. Stąd właśnie pomysł, by spróbować wreszcie coś z tym zrobić, czyli ułożyć Racine’a na nowo – nie tylko uwspółcześnioną polszczyzną, w dodatku zwięzłą, a przede wszystkim klarowną, ale i w innej niż dotychczas formie wersyfikacyjnej – właśnie takiej, w jakiej przekłada się cięgle na nowo Szekspira, czyli 11-zgłoskowcem heroicznym, który jest wierszem bardziej dynamicznym i znacznie lepiej brzmiącym ze sceny. Jest to z mojej strony rodzaj eksperymentu: czy po tak daleko idącej modyfikacji języka, a przy tym bez odwoływania się do kolokwializmów i pospolitości, Racine zalśni na nowo blaskiem i stanie się atrakcyjny dla teatru.
Pana lekcja przekładu jest rzeczywiście nadzwyczaj przystępna i wygodna w mówieniu. Czuje się to nawet w cichej lekturze, która niebywale wciąga czytelnika. Czy jednak współczesny teatr, kultywujący uporczywie dekonstrukcję, i to na różnych poziomach, w tym również na poziomie samego wykonawstwa, zdoła udźwignąć tak monumentalne dzieło mowy, jakim jest wielowarstwowy i kunsztowny dramat francuskiego poety?
Zależy gdzie. Na przykład Comédie Française, mimo że współczesna kultura francuska zdominowana jest przez nurty awangardowe i postmodernistyczną ideologię, wciąż potrafi zachować wysoki poziom i gdy chce pokazać wielkość swojego mistrza, umie to zrobić. Dowodem na to jest chociażby zeszłoroczna inscenizacja Brytanika na tej scenie – przedstawienie wybitne, z popisowymi rolami co najmniej pięciorga aktorów. Nawiasem mówiąc, można je było obejrzeć i w Polsce, bo zostało zarejestrowane na wideo i wyeksportowane do sieci kin na świecie, które specjalizują się w tzw. transmisjach. Miałem drobną satysfakcję, bo do tejże emisji użyto w podpisach już mojego przekładu.
Podobnie jest w Anglii, gdzie obok nurtów eksperymentalnych wciąż kultywuje się tradycyjny styl grania, co bynajmniej nie znaczy staroświecki. Natomiast na rodzimym podwórku obserwuję poważny regres w tej mierze. Z Zachodu przejęto najgorsze wzory, bo te są najłatwiejsze, a w dodatku nagradzane przez lewacki mainstream. I teraz jeśli – choćby z rzadka – zdarza się próba wykonania jakiegoś dramatu „po bożemu”, po prostu po to, aby pokazać jego wielkość i piękno (a nie w jakiejś aktualnej sprawie, co na ogół bywa absurdem), to niestety okazuje się, że brak już sił i środków do takiego celu. Rzecz w tym, że jeśli nie kultywuje się stale rzemiosła, jeśli nie ćwiczy się Formy, to wychodzi się z wprawy i nagle widać, że nie potrafi się już sprostać wielkim rolom, że nawet pamięciowo i kondycyjnie nie daje się rady.
Są zatem na Zachodzie jeszcze środowiska artystyczne, które zdają sobie sprawę z wagi kultywowania czystości języka dla zachowania ciągłości kultury narodowej. A pana zamysł tłumaczenia klasyki wyniknął w dużej mierze z obserwacji polskiej praktyki teatralnej, w której reżyserzy robią z tekstem, co chcą, by propagować „rewolucyjne” idee. Często tłumaczą to wadami przekładu, który się „zestarzał”. Czy pana praca uniemożliwia użycie tego argumentu przez teatralnych dekonstruktywistów?
Nie. Bo „dekonstruktywistom” nie chodzi wcale o przekład, co oficjalnie deklarują, lecz o nieograniczoną swobodę w posługiwaniu się nieswoimi tekstami (zarówno oryginalnymi, jak i tłumaczeniami) i o lansowanie samych siebie na nieznaną dotąd skalę. A na tym polu, które – podkreślmy – jest polem głównym, nowy przekład istotny jest nie ze względu na swą wartość literacką (że jest czystszy, wierniejszy i bardziej komunikatywny), lecz wyłącznie ze względu na fetysz nowości, bo to rzeczywiście ma pewne znaczenie w oprawie medialno-promocyjnej i zwiększa szansę na zainteresowanie spektaklem. Nowe, choćby najbardziej udane i kunsztowne przekłady są tak samo dewastowane i poddawane rozmaitym manipulacjom jak dawne, które się rzekomo lub faktycznie zestarzały.
Żeby zapobiec tego rodzaju praktykom i wrócić do normalności, trzeba by zmienić prawo autorskie, które na nowo zaczęłoby chronić faktycznych autorów (w tym tłumaczy) przed bezkarnością uzurpatorów i pasożytów, którzy żerują na cudzym talencie i pracy.
Tylko czy to, o czym pan mówi, jest to przeprowadzenia?
Gdyby była taka wola, to tak. Ale jak na razie jej nie ma, bo instytucje, które swego czasu powstały, aby chronić prawa autorów, również się wynaturzyły i w pogoni za zyskiem, a jednocześnie by nie narazić się prężnej pseudo-awangardzie, stały się uległe i oportunistyczne.
Pana przekłady, jak już mówiłem, ukazują się w PIW-ie. Warto również zwrócić uwagę na ich stronę graficzną i edytorską. Proste, klarowne okładki i obwoluty w dawnym, „klasycznym” stylu; rzetelny i przystępny zarazem aparat filologiczny. Jak za czasów świetności tego wydawnictwa…
Rad jestem, że tak pan to widzi i ocenia. Moje doświadczenie współpracy potwierdza tę opinię. Odkąd PIW został instytucją Kultury Narodowej, czyli ma taki sam status jak Biblioteka Narodowa i Teatr Narodowy, a także Muzeum, Opera i Filharmonia, stał się on oficyną niezwykle prężną i spełniającą najwyższe standardy edytorskie. Liczba i wartość tytułów wydanych w ciągu niespełna trzech lat jest imponująca. Dbałość o redakcję i korektę jest najwyższej próby. W dodatku – wbrew rozmaitym krakaniom i złośliwościom, których nie szczędzono na samym początku działalności – przedsięwzięcie okazało się dochodowe. Wiele tytułów ma dodruki. Księgarnia internetowa nie może nadążyć z wysyłką zamawianych pozycji. To wszystko cieszy i pokazuje, że przy słusznych założeniach i sprawnym zarządzaniu można osiągnąć ogromny sukces.
Mam takie poczucie, że pana twórczość, zresztą nie tylko translatorska, lecz również oryginalna i popularyzatorska, to forma obrony kultury przed ideologiczną nawałnicą, której jesteśmy świadkami i ofiarami, a także demaskowanie tego, co w jednym w wywiadów nazwał pan „wielką grą pozorów”.
Nie mnie oceniać. Pracując nad różnymi rzeczami, nie myślę w tych kategoriach. Zajmuję się tym po prostu dlatego, że jest mi to bliskie estetycznie i uważam to za wartościowe. A że per saldo jest to „oporne” względem kontrkultury i idzie pod prąd „dekonstruktywistycznym” modom i filozofii totalnej emancypacji, to już jest inny aspekt sprawy. Nie robię sobie złudzeń, że swoją pracą i ewentualną krytyką uzurpatorskiej władzy postmodernistycznego Nikodema Dyzmy i promowanej przezeń „sztuki na niby” osiągnę jakiś wymierny skutek. Zdaję sobie sprawę, że mój głos będzie zagłuszony przez celebrycką wrzawę. A jednak obstaję przy swoim, bo inaczej nie chcę ani nie umiem. Wierzę, że mimo wszystko mam tu i ówdzie sprzymierzeńców. Są rozproszeni, siedzą po różnych niszach i podobnie jak ja czekają, aż minie ten obłęd. To do nich adresuję swe teksty i przekłady. Może kiedyś wyjdziemy z cienia.
Rozmawiał Maciej Mazurek.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/478322-nasz-wywiad-antoni-libera-klasyka-jako-azyl