Edward Norton zrealizował w końcu marzenie swojego życia. Od lat próbował zekranizować powieść Jonathana Lethema „Osierocony Brooklyn”, uznaną przez amerykańskich krytyków literackich za najlepszą książkę 1999 r.
Dwukrotnie nominowany do Oscara aktor zrobił jednak na starcie coś zaskakującego i przemeblował zupełnie czas akcji powieści Lethema rozgrywającej się w latach 90. XX w. Norton, którego można uznać za jedną z aktorskich ikon tego okresu (to wtedy stworzył niezapomniane role w „Fight Clubie”, „American History X” czy „Skandali- ście Larrym Flyncie”), postanowił zmienić czas akcji. „To może być trudne do zrozumienia dla kogoś, kto powieści nie czytał, ale ma ona klimat lat 50. Język, styl postaci jest w starym stylu” – powiedział mi Edward Norton w wywiadzie, który z nim przeprowadziłem dla TVP Kultura (emisja w Informacjach Kulturalnych TVP Kultura 20 grudnia). Norton film nie tylko wyreży- serował, lecz również napisał do niego scenariusz, wyprodukował i zagrał w nim główną rolę. To jego całkowicie autorskie dzieło, dlatego też w pełni za nie odpowiada.
Norton wciela się w Lionela Essroga, którego szef i mentor (Bruce Willis) ginie podczas załatwiania szemranych interesów. Ginie na oczach Lionela. Ten przysięga, że znajdzie morderców przyjaciela. Mimo że jest detektywem amatorem, wchodzi w pajęczą sieć powiązań gangsterów, lokalnych polityków, służb miejskich, urzędników i rekinów deweloperki. Essrog nie jest typowym detektywem. Cierpi na zespół Tourette’a. Nie kontroluje swoich tików, ma też koprolalię polegającą na mimowolnym powtarzaniu słów i przekleństw w miejscach publicznych. Norton daje wspaniały popis aktorski, godny jego zjawiskowego debiutu „Lęk pierwotny” (1996), za który już na po- czątku kariery dostał nominację do Os- cara i zdobył Złoty Glob. Aktor podjął temat choroby głównego bohatera na wielu płaszczyznach, pokazując w cho- robie Lionela jego wielką siłę. Essrog w każdej chwili i aspekcie życia musi walczyć ze wstydem z powodu tików i niekontrolowanego wypowiadania rzeczy, których jego rozmówca niechciałby słyszeć. Jednocześnie jest on wybitnie inteligentnym facetem z fenomenalną pamięcią.
Ktoś mógłby zarzucić Nortonowi, że ten oczekując zbyt długo na Oscara, cynicznie wciela się w niepełnosprawnego, wiedząc, że Akademia Filmowa kocha takie role. To jednak byłaby krzywdząca opinia. Norton tworzy pełnokrwistą i przejmującą rolę. Nie jest to kreacja techniczna ani wystu- diowana. Są w niej nie tylko gorycz, ale też humor i autoironia. Jest też cały dramat człowieka dotkniętego zespołem Tourette’a w pozbawionych dzisiejszej wrażliwości na prawa osób chorych la- tach 50. XX w. Wykluczenie społeczne, uznanie za „świra” i ciągłe wytykanie palcami – tak traktowanego detektywa kino jeszcze nie widziało. Lionel nie jest zbyt dobry w komunikowaniu się z ludźmi, ale za to doskonale łączy fakty w logiczną całość. Norton doskonale uwypukla ten dualizm jego osobowości.
Norton nie ukrywa, że fascynuje się kinem noir i dlatego chciał się pobawić jego elementami. Popkultura kocha odzianych w płaszcze i kapelusze detektywów o twarzy Humphreya Bogarta i Roberta Mitchuma, nadających Philipowi Marlowe’wowi z książek Raymonda Chandlera specyficznego wyrazu. Mimo że „Osierocony Brooklyn” ma wszystkie elementy tego gatunku, łącznie z przechadzającą się po ekranie femme fatale, to Norton bierze kilka schematów w nawias. Ikona filmowego twardzielstwa Bruce Willis ginie w pierwszym kwadransie filmu, a bohaterem zostaje niepełnosprawny chuder- lak. To smakowite odwrócenie ról z kina noir. Norton w rozmowie ze mną przyznał, że w jakimś stopniu inspirował go jeden z najważniejszych filmów noir w historii gatunku, czyli „Chinatown” Romana Polańskiego. Nie tylko dlatego, że Jack Nicholson gra przez większość czasu detektywa z wielkim bandażem na nosie, co było bezczelnym zakpieniem Polańskiego z formuły gatunku.
Oba detektywistyczne filmy opowiadają o czymś więcej niż śledztwie w sprawie przestępstwa. Oba są opowieścią o skorumpowanym systemie i złu tkwiącym w styku wielkiego biznesu i polityki. Norton jest znany ze społecznej działalności i otwarcie głosi swoje liberalne (w pojęciu amerykańskim lewicowe) poglądy. Kryminalna powieść Lethama jest zaś przepełniona odniesieniami społecznymi i politycznymi. „Z jednej strony jesteśmy demokratycznym społeczeństwem, ale pod powierzchnią kryją się ciemne sprawy, które podmywają demokratyczne reguły” – mówił mi w wywiadzie dla TVP Kultura Norton. Kino noir jest natomiast zbudowane na motywie szukania czegoś smrodliwego i ukrytego pod pięknie umalowaną powłoką. Tę powłokę reprezentuje w „Osieroconym Brooklynie” Moses Randolph (Alec Baldwin), wzorowany na Robercie Mosesie, kontrowersyjnym amerykańskim urbaniście, który przebudował w pierwszej połowie XX w. Nowy Jork. Filmowy Moses to drapieżnik- wizjoner realizujący swoje gargantuiczne projekty kosztem biednych mieszkańców Brooklynu.
Baldwin celowo nawiązuje w swojej roli do szyderczej roli Donalda Trumpa w „Saturday Night Live”. W końcu Trump również w latach 80. przebudował kawał Nowego Jorku, czego nie może mu dziś wybaczyć wielu urbanistów estetów. Moses jest rasistą i mizantropem zakochanym we włas- nym ego i zielonych banknotach. To dosyć jednowymiarowa postać w filmie i Norton, idąc w taką plakatowość i bie- żącą publicystykę, obniża temperaturę opowieści.
Na dodatek wykłada się on momentami reżysersko. „Osierocony Brooklyn” jest długim (2,5 godz.) filmem, któryrozjeżdża się na opowieść o chciwości, rasizmie i fasadowości demokracji nawet w wydaniu samorządowym. Oglądając drugi film reżysera Nortona ( jego debiutem była frywolna komedia „Zakazany owoc” z 2000 r.), można zobaczyć te same błędy, które popełnia kilku innych wielkich aktorów próbujących swoich sił za kamerą. Podczas seansu „Osieroconego Brooklynu”, miałem przed oczami „Dobrego agenta” Roberta De Niro. Oba obrazy są przepełnione gwiazdami, dotykają historii USA, a ich reżyserzy zdecydowali się na nakręcenie monumentalnych dzieł po mającym miejsce wiele lat wcześniej dobrym debiucie. To dzieła długie, z drogimi kostiumami i imponującymi lokacjami.
Norton niestety popełnił te same błędy co De Niro. Będąc niedoświadczonym reżyserem, porwał się na film przytłaczający ważnymi społeczno-politycznymi wątkami, które rozgrywają się obok głównej kryminalnej intrygi, zazębiając się dopiero w finale. Zanim do niego dojdziemy, musimy wysłuchać wielu dygresji i zatopić się w polityczne dywagacje Nortona w wątku albo Mosesa-Trumpa, albo debacie o amerykańskim rasizmie zamkniętym w postaci społecznej działaczki Laury Rose (Gugu Mbatha-Raw), która zbliża się do Lionela. To są wątki ciekawe, tylko chropowato się nakładają na główną oś historii.
Niemniej jednak „Osierocony Brooklyn” to porządne kino, które dowodzi, że 51-letni Ed- ward Norton ma potencjał na dobrego reżysera. Clint Eastwood swój pierwszy uznany reżyserski film („Wyjęty spod prawa Josey Wales”) zrobił w wieku 46 lat, po dwóch raczej chłodno przyjętych przez krytyków dziełach. Norton jest filmowcem wybrednym, który rzadko gra w filmach. Można więc po- dejrzewać, że będzie uważnie wybierał pozycje reżyserskie. Oby tylko nie kazał nam na nie czekać 20 lat, jak było w tym przypadku.
4/6
„Osierocony Brooklyn”, reż: Edward Norton, dystr: Warner Bros
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/478301-osierocony-brooklyn-solidne-kino-noir-recenzja