Im bliżej do końca, tym jest lepiej. Jednak z arcydziełem „Irlandczyk” nic wspólnego nie ma. Ba, ze wszystkich mafijnych filmów Martina Scorsese jest to odsłona najbardziej nierówna. Bardzo chciałem, by ten film okazał się być największym dziełem Scorsese od czasu ”Kasyna”, jak pisze lwia część krytyków filmowych. Chciałem też by był przełomem w wykorzystaniu efektów specjalnych. Niestety to właśnie one zepsuły mi pierwszą godzinę filmu.
Frank Sheeran (1920-2003) malował domy. W mafijnym języku oznacza to, że był zabójcą na zlecenie. W książce Charlesa Brandta „Słyszałem, że malujesz domy…” przyznał się, że to on w 1975 roku zabił swojego przyjaciela Jimmiego Hoffę. Ciała wszechmocnego w latach 1957-71 zblatowanego z włoską mafią szefa związku zawodowego Teamsters nigdy nie znaleziono, natomiast śledczy z FBI mocno powątpiewają w wersję Sheerana. Hoffa stał się jednak częścią popkultury. W 1992 roku zagrał go w filmie Danny’ego De Vito Jack Nicholson. U Scorsese wciela się w niego Al Pacino. Trwająca 209 minut monumentalna opowieść Martina Scorsese jest nie tylko historią zabójstwa Hoffy, ale kolejnym wejrzeniem w świat włoskiej mafii z ciekawą religijną klamrą nawiązującą do pierwszego mafijnego filmu Scorsese „Ulice nędzy” (1973).
Pierwszą wielką rolę w „Ulicach nędzy” stworzył u boku Harveya Keitela młodziutki Robert De Niro. Niemal 50 lat później to Keitel gra w „Irlandczyku” epizod, a De Niro powraca po raz 9 do współpracy ze Scorsese. Ba, do filmu udało się ściągnąć będącego od dekady na emeryturze Joe Pesciego w roli bossa mafii Russella Bufalino. Obaj stworzyli nieśmiertelny duet w „Chłopcach z ferajny” i „Kasyno”. Teraz stawiają na kropkę nad i, tworząc obraz mafiozów, którzy muszą zderzyć się ze starością i niepełnosprawnością. To największa siłą „Irlandczyka”, gdzie Joe Pesci zamiast brutalnego i głośnego Nickiego Santoro/Tommy DeVito przepysznie kreuje obraz spokojnego i dożywającego sędziwych dni mafioza. Scorsese, który wrócił „Milczeniem” do poważnej filmowej dysputy o wierze, obudowuje historię gangsterów wokół krzyża. Charlie w „Ulicach nędzy” szukał odkupienia na ulicy, nie wierząc w instytucję Kościoła. Bohaterowie „Irlandczyka” kapłana już potrzebują. Może ze strachu. Może z wyrachowania. Jednak uchylone drzwi w finałowym ujęciu nabierają bardzo metafizycznego wymiaru dla calej twórczości Scorsese.
Wszystko co kochamy u Scorsese tutaj jest. Narracja z offu, zatrzymywane kadry, piękne rozegranie ciszy i pozbawiona estetyzacji, namacalna przemoc, uzmysławiająca potworność świata mafii. Jest też wielka historia w tle ( zabójstwo JFK, Watergate) oraz epicki rozmach, godny „Gangów Nowego Jorku” ( oba filmy pisał Scorsesemu Steven Zaillian). Dlaczego więc uważam, że ten film jest nierówny?
Dlatego, że nawet najdroższy efekt specjalny ( film kosztował 159 mln dolarów) nie przykryje faktu, że w 20, 30 i 40 letnich facetów wcielają się aktorzy dochodzący do 80-tki. „Irlandczyk” jest najlepszy w ostatniej części, gdy De Niro, Pacino i Pesci grają już ludzi po 60-tce. Wtedy pokazują nam na czym polega ich wielkość i dlaczego mają status legend. Niestety w pierwszej godzinie filmu miałem wrażenie, że oglądam wybotoksowanych dziadków przebranych w ciuchy swojej młodości.
Co z tego, że De Niro nie ma żadnych zmarszczek, skoro porusza się i, o zgrozo!, bije się jak staruszek? Co z tego, że Pacino ma twarz jak po najlepszym liftingu, skoro można odnieść wrażenie, że zaraz padnie na zawał od nadmiernej ekspresji?
W „Oni” Paolo Sorrentino udający młodego kochanka Silvio Berlusconi o twarzy mumii słyszy od młodziutkiej dziewczyny, że nie pójdzie z nim do łóżka, bo z jego ust wydobywa się zapach, taki sam jak u jej dziadka. Nawet najlepsze operacje plastyczne i pieniądze nie ukryją bowiem wieku. Miałem tę scenę w głowie, gdy widziałem dinozaurów usilnie udających zwinnych i młodych gangsterów z odmłodzoną komputerowo twarzą. W jednej ze scen Robert De Niro jako żołnierz rozstrzeliwujący Niemców wygląda wręcz jak postać z gry Call of Duty. Żałosne.
Momentami ten film wygląda jak zjazd staruszków nie pogodzonych z przemijaniem. To muzeum żywych figur woskowych. Scorsese nie stracił umiejętności żywiołowego opowiadania, czego dowiódł w fantastycznym „Wilku z Wall Street”. Gdy nie ma jednak żywych aktorów, to nawet jego błyskotliwa narracja wpada na mielizny. Dlatego wielkie kino dostajemy dopiero mniej więcej od 90 minuty „Irlandczyka”. Mimo wszystko warto na nie czekać. Choćby dla kilku przebłysków wielkości twórcy „Taksówkarza”.
4/6
„Irlandczyk” w kinach. Od 27 listopada na NETFLIX
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/474474-irlandczyk-to-muzeum-zywych-figur-woskowych-ale-warto