Dobre przedstawienie, ale nieprzekonujący tekst. Coraz częściej zdarza mi się pisać coś takiego po kolejnych produkcjach teatralnych. Muszę tak zrobić i w przypadku „Niepodległych”. To kolejne przedstawienie IV roku warszawskiej Akademii Teatralnej. Firmuje je jako reżyser Piotr Ratajczak.
Byłem zachwycony poziomem aktorstwa tego roku AT, kiedy pokazali na co ich stać w „Grając Balladynę” i w przedstawieniu Agaty Dudy-Gracz „Ustawienia ze świętymi, czyli rozmowy obrazów”. W to ostatnie zaangażowany był cały rocznik, tu tylko część.
Zarazem spodobał mi się sam pomysł. Uczczenie 101. rocznicy Niepodległości spektaklem, który odbrązawia II RP. Sam jestem z ducha Stefana Żeromskiego. Na tamtą Polskę patrzę z miłością, ale pamiętam o smutnym obrazku inwalidów wojny 1920 roku w przedpokoju dobroczynnego balu, których uwiecznił nasz pisarz w „Przedwiośniu”.
Było to państwo własne, czyniące z wielu Polaków obywateli. Ale też mocno klasowe, nie zawsze sprawiedliwe, po 1926 roku niedemokratyczne, a przy tym bywające widownią społecznego i narodowego okrucieństwa. Nie stroniące od przemocy. Nie mam nic przeciw temu, żeby to również przypominać. Dlatego zupełnie nie zbulwersował mnie początek „Niepodległych”, w którym roztańczeni studenci płci obojga proponowali spojrzeć na polską biedę z okien Adrii.
Jest to zbiór skeczy, z dużym udziałem muzyki, z budowaniem scenicznych metafor bardzo żywym ruchem scenicznym – to się Ratajczakowi niewątpliwie udało. Każde z 12 aktorów wciela się w wiele postaci. Przedstawiają ich racje i losy zgodnie z brechtowską zasadą „efektu obcości” nie wcielając się, raczej przedstawiając. Mamy muzykę z epoki, ale też sporo utworów klasycznych i takich z czasów późniejszych. Przykładowo przygodom Bolesława Piaseckiego towarzyszy Wojciech Kilar z filmu „Ziemia obiecana”. Sporo się tu śpiewa i tańczy. I oni robią to dobrze.
Tematem poszczególnych „numerów”, poza ogólnym początkiem, są poszczególne postaci. Niektóre opowieści są ułożone pod mocne tezy polityczne - spotkanie Eligiusza Niewiadomskiego z Gabrielem Narutowiczem, wspomniana już etiuda o Piaseckim, inne z kolei ilustrują rozmaite patologie tamtych czasów, jak streszczenie dziejów Rity Gorgonowej. Są i przypowiastki częściowo niepolityczne, bez wyraźnego założenia i przesłania: o podróżach aktorki Jadwigi Mrozowskiej, o jasnowidzu Ossowieckim czy o małżeństwie Karola i Zofii Stryjeńskich. W sumie wiązanka barwna i efektowna.
Gdy wchodzimy w szczegóły, zaczynają się schody. Wykonanie zbliża się do perfekcji, za to minifabuły niekoniecznie. Ratajczak zaufał autorowi scenariusza Piotrowi Rowickiemu i dramaturżce Joannie Kowalskiej. On to autor sztuki o Narutowiczu i Niewiadomskim. Trudno mi ocenić jak podzielił się zadaniami z panią dramaturg. W każdym razie zgromadzili garść historii głośnych w ostatnich latach, będących przedmiotem publikacji lub dociekań w Internecie. Stopień wnikliwości w ich drążeniu jest jednak bardzo różny.
Od początku można wychwytywać sprzeczności i niekonsekwencje. W muzycznym prologu słyszymy oskarżenie, że w tamtej Polsce „ONR mógł wszystko”. Jak to pogodzić z opowieścią o Piaseckim, który znalazł się w obozie odosobnienia, w Berezie Kartuskiej? Niedemokratyczne polskie państwo represjonowało skrajnych narodowców, nawet jeśli nasiąkało ich poglądami, nigdy zresztą nie do końca.
Próbują autorzy spektaklu patrzeć na tamte dzieje z perspektywy kobiet. Dobrze, ale dlaczego nielicznej grupie posełek z pierwszego Sejmu każą mówić językiem współczesnej lewicy. Grana przez Dorotę Bzdylę Zofia Sokolnicka była endeczką. Należała więc do obozu, który przedstawiany jest w tym widowisku negatywnie. Tego się jednak z tekstu nie dowiemy. Nie mogła więc biegać na skargę do Piłsudskiego nazywając go na dokładkę Józkiem. A co ważniejsze, była zapewne kimś kompletnie innym niż postać z widowiska. Życie bywa ciekawsze od jego wyobrażenia po latach. Tu jednak ideologia wygrywa z historią.
Inny przykład: relacja z procesu Gorgonowej. Wytwarza się wrażenie zjednoczenia całego narodu przeciw „obcej”. Po czym mimochodem cytuje wypowiedzi obrońców: adwokata Axera czy Ireny Krzywickiej. Na dokładkę zaś niezależnie od przejawów uprzedzeń dobrze uwiecznionych w filmie Janusza Majewskiego, a ostatnio opisanych przez Cezarego Łazarewicza, prawda materialna wciąż pozostaje sprawą otwartą. To z tego powodu, a nie tylko z nienawiści do cudzoziemki rozbijającej katolicką rodziną, Gorgonowa była przedmiotem takich emocji. Typowych dla każdego procesu poszlakowego, gdzie często opinia wydaje zawczasu wyroki. Jej ostatni monolog wygłaszany przez Arinę Piskovskayą dodatkowo komplikuje obraz. Nienawidziła Lusi, córki swego kochanka. Czy zatem nie mogła jej zabić? Sprawy nigdy tak naprawdę nie rozwikłano.
To charakterystyczne, ale poza wzmiankami we wprowadzeniu, nie mamy obrazu strajków, konfliktów socjalnych, głodu, biedy, wielkiego kryzysu. Nie mamy niesprawiedliwości dotyczącej ówczesnej wsi. Mamy za to występ Boya-Żeleńskiego i Krzywickiej straszących nas piekłem kobiet, też zresztą współczesnym językiem, co dramaturżka Kowalska bardzo podkreślała w swoich wypowiedziach po premierze. Nawet specjalnie się więc nie ukrywa, że ta krucjata na rzecz wolnej aborcji i potępienia grzesznego kleru, to głos w dyskusji nie o II Rzeczpospolitej, a o obecnej Polsce. Że zaś stosunek do przerywania ciąży to kwestia sumienia, a nie tylko społecznego poglądu – próżno przekonywać. Ciężko się o tym rozmawia z ludźmi współczesnej lewicy.
Te przegięcia są zwykle w jedną stronę. Nie oznacza to wszakże, że nic mi się w „Niepodległych” nie podobało. Mocno i celnie pokazuje nam się zderzenie Niewiadomskiego z Narutowiczem. Tak to paradoks, że ludzie o podobnych korzeniach rodzinnych i środowiskowych, czytający podobne lektury, stanęli naprzeciw siebie. Jestem w tym starciu po stronie Narutowicza.
Zabawnie wyszedł konkurs na najlepszy polski salut – Polacy mieli jednak poczucie, że muszą nadążyć jakoś za szerzącą się w świecie chorobą ucieczki od wolności. Nawet skecz o Ossowieckim nie jest wyłącznie rodzajową anegdotą. Pytanie, jak być jasnowidzem w kraju o tak koszmarnej historii, jest przyczynkiem do rozmowy o tej historii. Smaczne są dzieje Bola Piaseckiego. Choć do końca nie wiemy, czym się tak naprawdę kierował próbując się wiązać z kolejnymi siłami dominującymi w Polsce: sanacją, Niemcami, wreszcie Sowietami i polskim komunizmem. Piekielna ambicja? Oportunizm? A może wiara w zaszczepienie różnym systemom własnej ideologii? Artysta Stanisław Szukalski to już tylko bohater ekscentrycznej dygresji. Jego „nacjonalizm” tak bardzo z nikim i niczym się nie składa, że musi wywoływać jedynie śmiech.
Sporo zadumy, czasem mocno dygresyjnej (i dobrze!) muszą wywołać skecze niepolityczne. Wreszcie zaś historia sportsmenki Marii Kwaśniewskiej, która na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie nie chciała heilować ze wszystkimi, a potem zachowanym swoim zdjęciem z Hitlerem zrobiła wiele dobrego podczas wojny, to dostrzeżenie lepszej strony polskiej natury. Stanowiąca dobry wstęp do wojennego kataklizmu.
Czy Polacy mieli rzeczywiście problem ze swoimi demonami autorytarno-totalitarnymi? Tu symbolizuje je charakterystyczny gest unoszenia ręki w górę i natychmiastowego jej opuszczania. Powiedziałbym, że mieli go więcej niż chcą współcześni lakiernicy naszej historii. I mniej niż twierdzą ci, dla których dzieje Polski to pasmo nieustającego koszmaru. W tym widowisku więcej jest tego drugiego. Co nie znaczy, że obraz jest całkiem jednorodny. Można go jednak osądzać także poprzez to, co pominięto.
Na koniec wypada powtórzyć: wykonaliście to panie i panowie znakomicie, z pasją, z jajem. Gdybym był złośliwy, spytałbym wprawdzie, czy jest wyrazem feministycznego punktu widzenia dobranie do obsady najwyższych dziewczyn z roku i niższych od nich chłopaków. No ale może to przypadek.
Wybijał się w moim oczach najbardziej Jędrzej Hycnar. W króciutkiej rólce Stasia, brata zamordowanej Lusi podczas procesu Gorgonowej, płakał prawdziwymi łzami. Był niezwykle sugestywny jako Niewiadomski. Nadał zideologizowanemu szaleńcowi ludzkie cechy, rys jakiegoś przerażenia, które nie kazało współczuć, ale kazało się zastanowić nad przyczynami.
Konrad Żygadło świetny jako Piasecki, i równie drapieżny, dowcipny, sardoniczny w innych rolach. Bartosz Włodarczyk bardzo intensywny, prawie demoniczny, ale też budzący współczucie jako inżynier Ossowiecki. Z pań zachwyciła mnie, także talentami wokalnymi, Barbara Liberek jako śpiewająca aktorka Ina Benita. I niezwykle sympatyczna, koncentrująca na sobie uwagę Katarzyna Obidzińska jako sportmenka Kwaśniewska.
Lecz tak naprawdę tu każdy miał swoje kilka minut. Można pogratulować łatwości w przechodzeniu od postaci do postaci. Dorota Bzdyla, Kaja Kozłowska, Piotr Kramer, Jowita Kropiewnicka, Malwina Laska, Damian Mirga, Arina Piskovskaya – wymieniam wszystkich, bo był to team pracujący jak dobrze sprzężony organizm.
Na koniec życzę wam Państwo, gdy już będziecie znakomitymi aktorami, a nie wątpię, że tak będzie, abyście mieli częściej okazję stykać się z różnymi wrażliwościami i poglądami. Niedobrze jest znać jeden tylko punkt widzenia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/473954-niepodlegli-w-collegium-nobilium