Zdawało się, że wszystko za co się zabrała, nabierało barw powieściowych, jakby ona sama była bohaterką wymyśloną przez literata z ogromną wyobraźnią. Ale była prawdziwa. Wczoraj, 1 listopada 2019 r., prezydent i premier oraz Telewizja Polska przypomniały jej, Izabelli Galickiej, najbardziej spektakularną zasługę – odnalezienie w kościółku w Kosowie Lackim „Ekstazę świętego Franciszka” El Greca.
CZYTAJ TAKŻE:PREMIER WSPOMINA IZABELLĘ GALICKĄ
To była jej oficjalna duma, wielokrotnie występowała z wykładami o twórczości hiszpańskiego malarza, opowiadała historię odkrycia jego obrazu włącznie z zabawnie dziś brzmiącym warunkiem od księdza proboszcza:
Zorganizujcie mi budulec na dach kościoła, a ja wam oddam obraz.
I obie doktorantki historii sztuki, bo obok Izy Galickiej w inwentaryzacji brała udział Hanna Sygietyńska, zorganizowały potrzebną do pokrycia kościoła blachę.
Ale opowieści o swoim życiu i Polsce snuła z pasją Henryka Rzewuskiego czy Henryka Ciecierskiego, z barwami – w końcu zajmowała się malarstwem! – szczegółami, przerywanymi wybuchami śmiechu – zarówno jej, jak i słuchaczy. Skoro znany i dostępny jest jej oficjalny życiorys, szereg zasług dla polskiej kultury, odznaczenia i tytuły, niech znana będzie też, choć odrobinę, jej finezyjna dusza i poczucie humoru, zdobiące jej inteligencki etos.
Miałam taką pokręconą ciotkę
– opowiadała kilka lat temu w jednej z kawiarni krakowskich –
wychowaną na europejskich salonach. W czasie I wojny światowej nauczała języka francuskiego w Szwajcarii „Miałam jednego dziwnego ucznia, rosyjskiego emigranta. Nazywał się Uljanow” [czyli Lenina! - red.], wspominała ciotka, „ale pewnego dnia zniknął i nie wiem co się z nim stało”.
Spokrewniona i zapoznana z ziemianami, intelektualistami i artystami Rzeczpospolitej –niePRLowskiej właśnie – była tą cząstką prawdziwych elit, które były przez dekady spychane na rzecz gomułkowsko-jaruzelskiej wierchuszki. Jej ojcem był słynny psychiatra Karol Mikulski, która mimo pewnych sympatii dla eugeniki, w 1940 roku zdał najtrudniejszy egzamin z człowieczeństwa: popełnił samobójstwo, by Niemcy nie zamordowali jego pacjentów. Ale o tym Iza nigdy nie opowiadała, o tym my, jej przyjaciele i słuchacze, szeptaliśmy z zafrasowaniem, gdy nie było jej z nami. O ojcu opowiadała jedynie, że zabrał ją kiedyś do znajomego dentysty, by chirurgicznie usunąć „trudnego” zęba.
Siedmioletnia Iza siedziała w złowrogim fotelu dentystycznym i słuchała rozmowy dwóch asystentów stomatologa:
- Słyszałeś? Profesor ma wycinać zęba. – dziwił się jeden z nich.
- Żartujesz? Przecież nie robił tego od dwudziestu lat! – komentował alarmistycznie drugi.
Przerażone dziecko uciekło z gabinetu lekarskiego, choć po 70 latach został z tej opowieści tylko śmiech. Robiła kawały i dowcipy nieraz. Na studiach, znudzona zachwytami nad egzystencjalizmem, wymyśliła wraz ze znajomymi nowy, fikcyjny nurt w sztuce, który rzekomo przyszedł z Zachodu. Żartownisie nadali temu dumną nazwę brzmiącą z francuska i rozpuścili po warszawskiej cyganerii plotkę o rewolucyjnej idei.
I stało się. Pewnego wieczora wpada do naszej knajpki dziewczyna z czwartego roku i woła: „słyszeliście? Egzystencjalizm się przeżył. Teraz jest ….” [i tu padła nazwa ich wymyślonej filozofii, niestety nie zapamiętałem jej brzmienia – JM].
- opowiadała.
W tych niewinnych żarcikach tkwiła też intelektualna i duchowa niezależność od taniego kopiowania obcych wzorców. Iza Galicka nie miała kompleksów. Była naszym Franzem Fiszerem, choć przedwojenny sybaryta był humorystą apolitycznym, a nasza historyk sztuki była do Polski przywiązana szczerze i gorąco. Znała kardynała Wyszyńskiego, bywała u niego na herbatce. Nawet z Prymasem Tysiąclecia potrafiła żartować, ale też prosić o pomoc, gdy trzeba było w rozmaitej działalności uniknąć ciekawskiego oka komunistów.
Widywaliśmy ją smutną tylko w dwóch sytuacjach. Po lekturze donosów jej krewnego, zarejestrowanego przez SB, była szczerze przygnębiona, świat jej pękł na chwilę, wzrokiem szukała sensu w bezsensownej współpracy bliskiej osoby z bezpieką.
I był jeszcze jeden temat, przy którym jej zawsze rozpromieniona twarz gasła w smutku – Tragedia Smoleńska. Słuchaczom Akademii Skolimowskiej, zorganizowanej przez Fundację Jacka Maziarskiego, nigdy nie mówiła co i jak należy robić, ale robiła to po prostu sama. Bezpretensjonalna, przykładna, po prostu mądra. Siedziała z nami przy wielogodzinnych (sic!) rozmowach o Polsce, nawet gdy – była przecież słusznego już wieku – przysypiała już w fotelu i rozbudzała się tylko na chwilę, przy bardziej gorących sporach.
Była z rocznika, z pokolenia naszych dziadków, ale w rozmowach stawała się przyjaciółką, która potrafiła być bardzo blisko naszych osobistych spraw, nie tracąc ani skrawka swojej natury prawdziwego inteligenta i spadkobiercy szlacheckich przodków. Jej ojciec był bohaterem powieści Stanisława Lema, ona sama była bohaterką powieści o obrazie EL Greca, ale historia Polski przypomni o niej jeszcze w niejednej książce.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/471222-inteligencja-polska-i-jej-mocne-korzenie-izabella-galicka