Julian Schnabel jest reżyserem jednego z moich ulubionych filmów lat 90tych „Basquiat. Taniec ze śmiercią”. Opowieść o brooklyńskim malarzu zmarłym w wieku 27 lat ( „klub 27” porywa nie tylko muzyków) została oparta m.in. na tekście Lecha Majewskiego. Schnabel i Majewski są nie tylko filmowcami, ale też malarzami, którzy w swoich filmach budują każdy kadr z myślą o jego plastyczności. „Van Gogh. U bram wieczności” to nie tylko subtelny i delikatny film o jednym z najważniejszych malarzy w historii, ale również obraz karmiący zmysły plastyczne (żółcienie, pejzaże skąpane w słońcu).
Nie jest to tak spektakularny wizualnie obraz życia Van Gogha jak nominowany do Oscara „Twój Vincent” Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. Jednak i tutaj barwa obrazu i sposób kadrowania mają oddać malarstwo Vincenta. Nie jest też filmem powielającym mitologiczne opowieści o tragicznie zmarłym malarzu, który został odkryty dla świata dopiero po śmierci, choć nie unika tworzenia własnej prawdy o nim. Znawcy biografii Van Gogha zapewne będą wyciągać nieścisłości w pokazaniu jego życia. Film musi też być porównany z innymi obrazami twórczości i egzystencji holenderskiego artysty. Kino przecież kocha Vincenta Van Gogha. Grali go Kirk Douglas, Tim Roth czy Benedict Cumberbatch.
Willem Dafoe za swoją rolę został doceniony na festiwalu w Wenecji i zgarnął nominację do Oscara. „U bram wieczności” jest filmem wyciągającym zaledwie kilka elementów z życia Vincenta, które jednak definiują jego twórczość oraz tragiczne życie. Wszystko dzięki roli Dafoe.
Błąkanie się utrzymywanego przez brata Van Gogha po Arles w Prowansji, nieumiejętność zbudowania sobie relacji z kobietami (Emanuelle Seigner), przyjaźń z malarzem Paulem Gauguinem (Oscar Isaac) oraz kleszcze szaleństwa, jakie pożerają wielu geniuszy- Schnabel kilkoma pociągnięciami ręki kreśli osobowość Van Gogha. Kluczowe dla zrozumienia jego geniuszu jest rozmowa z księdzem (Mads Mikkelsen) w domu dla obłąkanych. „Bóg jest naturą. A natura jest pięknem. Dlaczego Bóg chciałby bym malował brzydkie rzeczy?”- pyta duchownego artysta o pogruchotanym wnętrzu. Czy miał również pogruchotaną duszę? A może ona właśnie była czysta?
Van Gogh zmagał się ze stanami lękowymi i problemami psychicznymi. Dafoe oddaje je w specyficzny sposób. Ja już widziałem podobnie grającego Dafoe. Było to w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” Martina Scorsese. Ba, mam wrażenie, że Schnabel celowo upodobnił „spowiedź” Van Gogha u księdza do wynurzeń ekranowego Jezusa w rozmowie z Judaszem. Obaj opowiadają o wewnętrznych wątpliwościach i atakujących ich demonach. Obaj szukają w swoich działaniach boskiej ręki.
„Van Gogh. U bram wieczności” nie jest filmem dla każdego. To kino autorskie, bardzo powolne i oparte na charyzmie jednego aktora. Mnie zaintrygowało przez głębsze wejrzenie w geniusz człowieka, który sam odciął sobie ucho, malując potem swój kolejny autoportret. Tutaj tego przedziwnego aktu nie zobaczymy. Zamiast tego usłyszymy rozmowę z lekarzem o konsekwencjach. Taki to jest film. O niezrozumieniu geniusza i spojrzeniu jego oczami ( wiele ujęć kręconych z tej perspektywy), na świat, który geniuszy za życia odrzuca i nie rozumie.
4/6
„Van Gogh. U bram wieczności”, reż: Julian Schnabel, dystr: Against Gravity
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/469259-van-gogh-u-bram-wiecznosci-niezrozumiany-geniusz