Wczoraj dużego rozgłosu nabrał internetowy wpis wiceprezydenta Warszawy Pawła Rabieja, który obwieścił światu 170. rocznicę urodzin – a nie śmierci, jak było w rzeczywistości – Fryderyka Chopina.
Skoro temat został wywołany, warto przypomnieć okoliczności odejścia z tego świata wielkiego kompozytora. Otóż od pewnego momentu życia wadził się on z Bogiem, a zwłaszcza z instytucją Kościoła. Szczególnie bolesna była dla niego encyklika „Cum primum” Grzegorza XVI z 1832 roku, w której papież potępił powstanie listopadowe i udzielił poparcia rosyjskiej agresji. W pokoleniu romantyków wywołało to bunt wobec Stolicy Apostolskiej. Juliusz Słowacki pisał: „Polsko, twa zguba w Rzymie”. Chopinowi Bóg śnił się jako żandarm z pejczem.
A jednak umarł pogodzony z Kościołem. Świadkiem jego ostatnich dni był bliski przyjaciel artysty ks. Aleksander Jełowicki z zakonu zmartwychwstańców. Dzięki niemu kompozytor pojednał się z Bogiem. Tak duchowny opisywał tamte wydarzenia:
„Czy wierzysz?”, zapytałem. Odpowiedział: „Wierzę”, „Jak cię matka nauczyła?” Odpowiedział: „Jak mię nauczyła matka!” I wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił. Po chwili kazał dać zakrystianowi dwadzieścia razy tyle, co zwykle się daje, a ja rzekłem: „To za wiele.” „Nie za wiele — odpowiedział — bo to, com przyjął, jest nad wszelką cenę”. I od tej chwili przemieniony łaską Bożą, owszem, samym Bogiem, stał się jakoby innym człowiekiem, rzekłbym, że już świętym.
Tegoż dnia poczęło się konanie Chopina, które trwało dni i nocy cztery. Cierpliwość, zdanie się na Boga, a często i rozradowanie towarzyszyły mu aż do ostatniego tchnienia. Wpośród najwyższych boleści wypowiedział szczęście swoje i dziękował Bogu, że aż wykrzykiwał miłość swą ku Niemu i żądzę połączenia się z Nim co prędzej. I opowiadał swe szczęście przyjaciołom, co go żegnać przychodzili, a i w pobocznych izbach czuwali. Już tchu nie stawało, już się zdawało, że kona, już jęk nawet był umilkł, przytomność odbiegła. Strwożyli się wszyscy i tłumem się do pokoju jego byli nacisnęli czekając z biciem serca już ostatniej chwili. Wtem Chopin otworzywszy oczy i ten tłum ujrzawszy, zapytał: ,,Co oni tu robią? Czemu się nie modlą?” I padli wszyscy ze mną na kolana, i odmówiłem Litanię do Wszystkich SS., na którą i protestanci odpowiadali.
Dzień i noc prawie ciągle trzymał mię za obie ręce, nie chcąc mię opuścić, a mówiąc: „Ty mnie nie odstąpisz w tej stanowczej chwili”. I tulił się do mnie, jak zwykło dziecię czasu niebezpiecznego tulić się do matki. I co chwila wolał: „Jezus, Maria!”, i całował krzyż z zachwytem wiary i nadziei, i wielkiej miłości. Niekiedy przemawiał do obecnych, z największą tkliwością mówiąc: „Kocham Boga i ludzi!… Dobrze mi, że tak umieram… Siostro moja kochana, nie płacz. Nie płaczcie, przyjaciele moi. Jam szczęśliwy! Czuję, że umieram. Módlcie się za mną! Do widzenia w Niebie.”
To znowu do lekarzów usiłujących przytrzymać w nim życie powiadał: „Puśćcie mię, niech umrę. Już mi Bóg przebaczył, już mię woła do siebie! Puśćcie mię; chcę umrzeć!” I znowu: „O, pięknaż to umiejętność przedłużać cierpienia. Gdybyż jeszcze na co dobrego, na jaką ofiarę! Ale na umęczanie mnie i tych, co mnie kochają, piękna umiejętność!” I znowu: „Zadajecie mi na próżno cierpienia srogie. Możeście się pomylili. Ale Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza. O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! O, jakże Bóg dobry!”
W końcu on, co zawsze był wykwintnym w mowie, chcąc mi wyrazić całą wdzięczność swoją, a oraz i nieszczęście tych, co bez Sakramentów umierają, nie wahał się powiedzieć: „Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł — jak świnia!”
W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył Najsłodsze Imiona: Jezus, Maria, Józef, przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: „Jestem już u źródła szczęścia!…”
I skonał.
17 października 1849 roku Chopin narodził się więc dla Nieba, choć nie wiem, czy o takie narodziny chodziło Pawłowi Rabiejowi – przyjmijmy jednak, że taka mogła być intencja wiceprezydenta.
Warto dodać, że pół roku wcześniej, także w Paryżu, zmarł inny wielki romantyk Juliusz Słowacki. Świadkiem jego śmierci był 27-letni Zygmunt Szczęsny Feliński, przyszły arcybiskup warszawski. Poeta, podobnie jak kompozytor, również pojednał się z Bogiem na łożu śmierci. W dniu, w którym odszedł z tego świata, wyspowiadał się u ks. Tomasza Praniewicza, przyjął z jego rąk komunię i ostatnie namaszczenie.
Widocznie ludzie na łożu śmierci wiedzą coś, czego my nie wiemy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/469074-rocznica-smierci-chopina-a-moze-jego-narodzin-dla-nieba