Wojciech Tomczyk to jeden z najciekawszych polskich dramaturgów. Pamięta, że teatr jest od opowiadania ciekawych historii. Ale opowieść to u niego dopiero punkt wyjścia do celnego uogólnienia, często mającego walor ważnej diagnozy. Lubi sformułowanie „realizm magiczny”. Nawet jego sztuki stricte historyczne, jak choćby „Marszałek”, miały w sobie magię metafory.
Jego „Imperium”, którym Teatr Telewizji otwiera nowy sezon, idzie tropem „Marszałka”. Tomczyka prześladuje pytanie o kondycję Polski w tym miejscu Europy. W sztuce o Piłsudskim mieliśmy refleksję nad gotowością militarną, nad skłonnością do ryzyka. W „Imperium” uzupełnia się ją od drugiej strony. Eugeniusz Kwiatkowski jest wśród wojskowych pogrobowców romantyzmu rzecznikiem opcji pozytywistycznej. Chce pod koniec lat 30., jako wicepremier i minister skarbu, zmieniać mentalność Polaków, nadrabiać stracony wiek XIX, modernizować. Technokrata szuka pomocy u pisarza. Drugi bohater to Melchior Wańkowicz mamiony perspektywą propagandowego współtworzenia polskiej mocarstwowości, ale tej najtrudniejszej, ekonomicznej.
Dramaturgicznie „Imperium” jest wątlejsze niż większość sztuk Tomczyka. Ot jedna długa rozmowa wicepremiera z pisarzem, jego córką, a w końcowej fazie i z twórcami koncepcji Centralnego Okręgu Przemysłowego, braćmi Kosieradzkimi. Czuje się, jak bardzo autor chce uzupełnić polskie dzieje o pierwiastek modernizacyjny. Nadaje błahym sytuacjom rangę przełomu.
Od dawna chciał przypomnieć Polakom postać Kwiatkowskiego. Początkowo sztuką dziejącą się w latach 70. – ekipa Gierka miała szukać pomocy u dawnego budowniczego polskiej siły gospodarczej. Skończyło się na obrazku z roku 1937, z finałem w 1940, kiedy sanacyjny polityk przeżuwa gorycz klęski, internowany w Rumunii.
Dialogi są smaczne i celne, nawet jeśli zmierzają trochę donikąd. Mamy portret literata, wgruncie rzeczy słabego, głodnego pochwał, który jednak wykłada tajniki warsztatu opowiadania ludziom nie tylko o teraźniejszości, lecz i o przyszłości. Imamy oschłego inżyniera, który marzy, aby modernizacja też była romantycznym zrywem.
Nie odejdziemy od ekranu porażeni. To czysty dyskurs. Chociaż mający chwilami siłę przypowieści. Mną najbardziej wstrząsnęła finałowa relacja Kwiatkowskiego o śmierci jego syna, we Wrześniu ’39. Nawet jej zdruzgotany polityk nadał postać cywilizacyjnej obserwacji. Jest to wszystko dobrze przyrządzone przez Roberta Talarczyka. Ireneusz Czop, jako Wańkowicz, i Mariusz Ostrowski, jako Kwiatkowski, tworzą wyraziste kreacje. Partneruje im z dużym talentem debiutująca Helena Englert (córka Jana) w roli córki pisarza.
Mam za to wątpliwość historyczną. Nad dramatem unosi się przekonanie, że Kwiatkowski zrealizowałby swoje wizje, gdyby nie wojna, z którą wyścig wydaje się nieuchronny. Itego nie jestem pewien.
Sanacja była obozem dość nieporadnym. Założenia jej polityki finansowej były ograniczane chęcią trzymania się kanonów klasycznej ekonomii – budowa COP to zmieniła, ale tylko trochę. Była to polityka chwilami bardzo klasowa. No i last but not least realizowana w warunkach braku politycznej wolności. Zafascynowanemu Piłsudskim Tomczykowi przeszkadza to mniej niż mnie. Ale to jeszcze przypomnijmy, że w latach 1930–1935 Marszałek skierował inżyniera Kwiatkowskiego na boczny tor. Potem modernizator wrócił do steru. Ale czy okazałby się wystarczająco sprawczy pośród tylu przeciwności?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/466864-kwiatkowski-wielki-budowniczy