„Ustawienia ze świętymi czyli rozmowy obrazów” Agaty Dudy-Gracz to trudny do spamiętania tytuł spektaklu, w którym ona jest wszystkim: autorką, reżyserką i scenografką. Nadużywam już tej formułki, ale to naprawdę źródło moich idealnie mieszanych uczuć. I to podwójnie.
Duda-Gracz jest modną dramaturżką, i modną inscenizatorką od lat. Ja się modami nie kieruję, ale muszę przyznać, że ma kobieta wyobraźnię. To co zrobiła tym razem na małej scenie Teatru Collegium Nobillium należącego do Akademii Teatralnej zadziwia bogactwem formy. To kawał teatru.
A równocześnie część tekstów, niektóre etiudy (czy może skecze), bo jest to wiązanka etiud albo skeczy, odrzuca mnie zbyt wielkim ładunkiem ideologii. Nie chodzi nawet o to, że to nie moje poglądy, ale nadmiar ideologiczności sztuce szkodzi, czyni ją przewidywalną. Za to inne fragmenty oglądałem z ustami otwartymi z przejęcia.
Efekt pomieszania zwiększa fakt, że oceniamy tu nie tylko samą wizję, ale i jej wykonawców, studentów czwartego roku Akademii Teatralnej, bo to ich dyplom. Zachwalałem ich już za klejnocik, jakim jest, „Grając Balladynę” przygotowany z Janem Englertem w zeszłym roku. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to najlepszy rocznik od lat. W „Ustawieniach…” zachwycali mnie nawet wtedy, kiedy nie akceptowałem wypowiadanych przez nich ze sceny słów.
Widowisko zaczyna się naszym spotkaniem z aktorami upozowanymi na świętych. A właściwie nawet nie na świętych, a na obrazy ze świętymi. Każdy próbuje nam opowiedzieć swoją historię, wędrujemy pośród nich nie wiedząc, kogo wybrać. Kogo słuchać i obserwować. Robi to wrażenie, nawet jeśli same teksty są różnej jakości. Dla porządku nie wszyscy są świętymi – jest wśród nich i Anioł Stróż, i Archanioł Michał, i nawet Lucyfer.
Potem siadamy na widowni żeby dostać wiązankę różnych kawałków. Kuplety postaci poprzebieranych już nie za świętych, a za biskupów i księży pobrzmiewają trywialnym antyklerykalizmem. Groteskowa deformacja „Barki”, tak lubianej przez Jana Pawła II, to recepta na nic celnego czy mądrego, poza efektem czysto teatralnym. Teksty stają się autoparodią, pokazują nam jak Duda-Gracz wyobraża sobie Kościół katolicki i religię. Nic nowego nie wnoszą poza tą wiedzą. Wolę pokaz mody kościelnej w „Rzymie” Felliniego. Zresztą nawet film „Kler” jest treściwszy.
Potem mamy jeszcze kilka podobnych ideowych manifestów, mniej już związanych z samą religią. W skeczu o siusiakowcach i bezsiusiakowcach dostajemy – przy całej jego teatralnej pomysłowości – wykład agresywnej walki ze stale tymi samymi uprzedzeniami. Metafora formalnie pomysłowa, ale refleksja na poziomie bieżącej publicystyki radia Tok Fm. W innej scence para gejów (dobrzy skądinąd Piotr Kramer i Jędrzej Hycnar) skarży się na świat, w którym można być tylko „białym heteroseksualnym mężczyzną katolikiem”. A ja mam wrażenie, że to jest właśnie główny wróg autorki. W jej teatrze to ta postać symbol jest celem mało subtelnego, schematycznego ataku.
Duda-Gracz zapewniała w dawnych wypowiedziach, że nie chce robić teatru „o cieplarnianej młodzieży”. Dlaczego jednak stworzyła dla siebie i wyznawców właśnie cieplarnianą bańkę, w której mogą się nawzajem delektować swoimi poglądami?
A równocześnie… Mamy etiudę, dialog matki z córką. Nagle przez ideologiczne kalki – matka jest pobożna, córka wszystko neguje – przebija życie z jego bezgranicznym smutkiem. Katarzyna Obidzińska (Matka), Kaja Kozłowska (Córka) grają to świetnie, bardzo dojrzale. Wchodzimy w inny świat.
I taka jest część tych historii. Niezwykła, krwawa opowiastka o bliźnich zabijających się wzajemnie ma urok wieloznacznej makabreski. Przypowieść o naturze małżeństwa nie jest może zbyt odkrywcza, ale przykuwa uwagę inteligencją teatralnego skrótu. Takich perełek jest tu więcej. Trudno się na nich nie zatrzymać.
Olśniewa końcowa dłuższa opowieść o cudzie wskrzeszenia na stypie. Robi to wrażenie oddzielnej sztuki włożonej w tę wiązankę, poetyckiej, wieloznacznej, mądrej. Jest skądinąd także popisem dojrzałości gry niemal całej tej ekipy. Wybijali się w niej Elżbieta Maria Nagel (ależ ma ta dziewczyna talent aktorki charakterystycznej!), Barbara Liberek, Konrad Żygadło, Bartosz Bednarski, Jędrzej Hycnar – chciałoby się wymienić właściwie wszystkich. To już nie były role ze skeczów.
Tu może najmocniej zostały wydobyte ich atuty jako grupy. Różnorodność nawet i fizyczna (na czego brak trochę narzekałem wobec poprzednich roczników), zdolność transformacji, niezwykła sprawność ruchowa. Grali tak dobrze, że nie przeszkadzała wcale ich jednorodna młodość. Umieli się postarzeć, głosami, mową ciał. A co najważniejsze, umieli przykuć moją uwagę, wytworzyć atmosferę tajemnicy. Było jej tu więcej niż na wielu przedstawieniach „dorosłych”.
Gdy sięgnąć poza główne role w tej „sztuce w sztuce” wyróżniłbym Mariusza Urbańca, świetnego m.in. w roli siusiakowca i konferansjera w sekwencji weselno-małżeńskim (a pierwotnie ojca Pio). Od czasu „Grając Balladynę”, gdzie był bardzo energetycznym Grabcem, wróżę mu karierę aktora komicznego, gdzie jednak zza maski wychyla się inteligencja i głębia. Co nie znaczy, że nie może grać czegoś innego.
Mamy 20 młodych ludzi płci obojga, którzy powinni być przyszłością polskiego teatru. Grali dla nas przez ponad dwie i pół godziny, choć jak wcześniej słyszałem od reżyserów studenckich przedstawień, nie powinny one trwać dłużej niż dwie godziny. No to oni dali radę. Oklaski.
Wchodzą w świat teatru, który mnie zachwyca średnio, chwilami wcale. Chociaż… Powtórzę: nie odmawiam wizji autorki, także plastycznej, rozmachu i wyczucia teatralności. Ten świat pulsuje, drażni, czasem olśniewa. Wszystko to jest na dokładkę inkrustowane sugestywną, wszechogarniającą muzyką Łukasza Wójcika.
Inną obserwacją jest pewne przeładowanie wątków. To mogłoby być bardziej zwięzłe, a końcowa opowieść o wskrzeszeniu zmarłego męża pośród wiejskiej gromady to być może nawet materiał na oddzielną całość. Jak opisać swoje generalne wrażenie bez zbędnej komplikacji? Zachwyt przemieszany z niesmakiem? I jeszcze ten finał, kiedy wbrew teatralnym zwyczajom wygania się nas z widowni, nie pozwalając nagrodzić aktorów oklaskami.
Nie porozumiem się z panią Dudą-Gracz co do pryncypiów. Dobrze jednak, że dała młodym aktorem okazję do pobawienia się efektowną formą, a w pewnych momentach i treścią. To dziś moje, bardzo minimalne oczekiwanie od teatru.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/465355-zachwyt-przemieszany-z-niesmakiem-agata-duda-gracz-w-akadem