„Ad Astra” nie jest kolejnym z rzędu klasycznym filmem Sci-Fi. Nie jest też „Grawitacją” Alfonso Cuaróna. To kino łączące ze sobą narracje kina Terrence’a Malicka, elementy „Czasu Apokalipsy” Coppoli i poetykę „2001. Kosmicznej Odysei” Kubricka. James Gray znów nakręcił zupełnie oryginalny film, bez patrzenia na panująca filmową modę.
Przyszłość. Roy McBride (Brad Pitt) jest jednym z najsłynniejszych astronautów. To syn legendarnego Clifforda McBride (Tommy Lee Jones), który wiele lat wcześniej poleciał z misją szukania innych cywilizacji. Jego statek zaginął gdzieś obok Jowisza. Po 16 latach okazuje się, że informacje o śmierci bohatera Ameryki były przedwczesne. Roy wyrusza w tajną misję mającą uratować świat przed katastrofą. Ceną za to jest spotkanie ojca.
Nie jest „Ad Astra” wybuchową opowieścią o apokalipsie w stylu „Armageddonu” ( co zabawne w obu na astronautę ratującego ziemię czeka Liv Tyler). Jeżeli spodziewacie się takiego kina, to będziecie zawiedzeni. Ten film ma wielki budżet (90 mln dolarów) i gwiazdy na pokładzie. Jest bardziej przypowieścią niż rozrywkowym blockbusterem. Rozmach jednak imponuje. Operator Hoyte Van Hoytema maluje kamerą przytłaczającą przyszłość. Statki kosmiczne przypominają bardziej te z „Obcego” niż kina Sci-Fi z XXI wieku, baza na księżycu jest zimna i industrialna, zaś czerwień Marsa w każdym kadrze niepokojąca. Gray doskonale też bawi się też klasyką, choćby w scenie pościgu łazików na księżycu, która jest bezpośrednim nawiązaniem do westernów Johna Forda.
Wątek uratowania ziemi przez astronautę jest tylko przyczynkiem do o wiele głębszej opowieści. Roy leci na krańca Układu Słonecznego by zrozumieć dlaczego został porzucony przez ojca. Leci tam by przepracować własne traumy. Wchodzi do „Jądra Ciemności”, by wyjść z niego wzmocnionym albo zginąć. Wielką rolę tworzy Brad Pitt. To znakomity sezon tego aktora, który zasługuje na Oscara zarówno za „Pewnego razu w Hollywood” Tarantino jak i „Ad Astrę”. Jego rola jest subtelna, doskonale wyważona, zagrana na drobnych grymasach.
Relacja ojca z synem to jednak też tylko warstwa, pod którą kryją się kolejne rozważania. Czy warto porzucać najważniejszych dla siebie ludzi ( żona i syn) w imię nauki i chęci dosięgnięcia nieznanego? Czy z drugiej strony prawdziwa miłość jest możliwa, gdy występuje poczucie życia w klatce? Ten motyw wciąż u Graya powraca. Od „Małej Odessy”, przez „Kochanków” aż po „Imigrantkę”- wszędzie kajdany krępują rozdartego bohatera. Roy nie chce mieć rodziny. Jego domem ma być kosmos. Jest doskonale wytrenowaną maszyną z idealnymi parametrami psychologicznymi i fizycznymi. A co z duszą?
To najbardziej poruszający mnie wątek filmu. Dzisiejsze kino Sci-Fi unika mocnych pytań o Boga i dziedzictwo grzechu („Czy grzechy ojca przechodzą na syna?”- pyta Roy). Widzimy też astronautów modlących się o sukces misji, co uderza w pogląd, że wiara i nauka nie idą w parze. Poprzez chrześcijańską optykę można spojrzeć na synowsko-ojcowską relację i ostateczny pęd ku światłu. To moja interpretacja. Ten film pozwala na zupełnie odmienną. Nawet areligijną. To tylko świadczy o jego wielkości.
5/6
„Ad Astra”, reż: James Gray, dystr: Imperia Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/465224-ad-astra-piekna-przypowiesc-o-ojcostwie-recenzja