Obejrzałem w TVP Kultura film „Capote” Bennetta Millera z 2005 r. To nie tyle biografia amerykańskiego pisarza Trumana Capote’a, ile opowieść o tym, jak pojechał z Nowego Jorku do odległego prowincjonalnego Kansas – opisać sławne w 1959 r. rabunkowe zabójstwo farmerskiej rodziny Clutterów. Książka zmieniła się szybko w wiwisekcję jego młodych sprawców: Perry’ego Smitha i Richarda Hickocka.
Zachęcony przez mamę czytałem kiedyś sławne „Z zimną krwią”. Zrobiło to dzieło na nastolatku wstrząsające wrażenie. Dotykało tematu zła, mającego kontekst społeczny (powikłane biografie przestępców), jednak irracjonalnego.
Film „Capote” opuściłem przypadkiem. Doszło do kolizji – rzadkiej, ale zdarzającej się w świecie kina. W ciągu roku nakręcono dwa obrazy na ten sam temat. „Bez skrupułów” Douglasa McGratha zaspokajało moją potrzebę poznania tej historii na nowo. Choć wtedy wywołało mniejsze zainteresowanie, bo było późniejsze. W dodatku „Capote” został okrzyknięty wydarzeniem z powodu kreacji zmarłego dziewięć lat później Philipa Seymoura Hoffmana w roli tytułowej.
Tyle że Toby Jones, jeden z najwyrazistszych aktorów kinematografii preferującej urodę, nie jest gorszy niż Hoffman. Co więcej, w tym drugim filmie wystąpił w tle większy gwiazdozbiór. Miał on też gęstszy, bardziej wielobarwny scenariusz. Choć doceniam powolną, posępną narrację Millera.
Są w obu opowieściach wspólne punkty, bo być muszą. Na początku oglądamy groteskowego pozera i plotkarza trzęsącego nowojorskim światem artystycznym. Potem ten jego świat jest zderzony z ascetyzmem środkowo-zachodniej prowincji, którą po początkowej wzajemnej konsternacji pisarz podbija jako znajomy sławnych gwiazd kina, a następnie z okropieństwem więziennych rozmów o zbrodni i o korzeniach sprawców. Ten kontrast to właściwie samograj. Zarazem są różnice we wszystkim, nawet obrazki z samej zbrodni wyglądają odmiennie.
W wersji McGratha i Jonesa bardziej wierzymy w emocje pisarza, zafascynowanego jednym ze sprawców (Capote był otwartym homoseksualistą). Gra między nimi schodzi na drugi plan, a sam Perry Smith, świetnie grany przez Daniela Craiga, pozyskuje sympatię widza. We wcześniejszym filmie z Hoffmanem wszystko jest bardziej enigmatyczne. Akcentuje się mocniej manipulatorskie zapędy Capote’a, jego egoizm, kiedy wyczekuje na egzekucję, bo jest mu ona potrzebna do zakończenia książki. Ten wątek pojawia się też w drugim filmie, ale to w pierwszym pisarka Harper Lee (autorka „Zabić drozda”) zarzuca mu, że nie chciał pomóc skazańcom, choć ich o tym zapewniał.
A zarazem w filmie Millera siostra Perry’ego Smitha mówi pisarzowi, żeby nie dawał się nabierać na jego sentymentalne historyjki. I tu już dochodzę do wątpliwości nie co do filmów, a samych zdarzeń. Rozumiem, że trzeba rozmawiać z przestępcami, aby poznać ich motywacje. I nawet to, że traktuje się ich jak ludzi. Ale widzę pułapkę. Nie wolno dopuścić do sytuacji, kiedy zaczynają nas oni bardziej interesować i pociągać od ofiar. W tym sensie cyniczny, choć ulegający wzruszeniom pisarz, w wykonaniu Hoffmana, wydaje mi się mniej przerażający niż zakochany pisarz Jonesa. Film McGratha rekonstruuje zbrodnię w duchu życzliwszym Smithowi.
Ale nie umie nam wytłumaczyć, dlaczego ostatecznie poderżnął on gardło farmerowi, choć uznał go za „miłego człowieka”, a jego synowi, 16-letniemu skautowi, strzelił w twarz, choć „mógłby się z nim zaprzyjaźnić”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/461985-zaremba-przed-telewizorem-randka-z-morderca-w-celi