TVP Kultura znów powtórzyła „Noc Walpurgi”, film Marcina Bortkiewicza sprzed czterech lat. Zdążyłem go obejrzeć dwa razy – za drugim zrobił na mnie może nawet większe wrażenie. Zarazem to nie jest obraz, który mam ochotę pożerać po wielekroć, jak wiele innych. Wiem, że trzeba go znać, że gdzieś się odłożył w mojej głowie i w sercu. Ale człowiek niekoniecznie lubi powtarzać przeżywanie prawdziwego bólu, choć często szuka jego udawanych namiastek.
Z tego, co wrzuca na Facebooka, wnoszę, że Bortkiewicz jest człowiekiem o zupełnie innych ideowych przekonaniach niż ja. Jak to się dzieje, że ktoś, od kogo dzieli mnie – tak podejrzewam – aksjologiczna przepaść, robi film tak do mnie przemawiający, szarpiący mnie za gardło, za trzewia. Oto potęga sztuki, która odwołując się do ludzkiej wrażliwości, może przekraczać najszersze różnice. Rad bym przekonywać filmowca o tym czy o owym. Dziś muszę pochylić czoła.
Zajawka tego czarno-białego, wysmakowanego także pod względem wizualnym filmu, jest, zapewne umyślnie, myląca. Z niej można wynieść wrażenie, że rzecz dotyczy dziwactw starzejącej się gwiazdy, operowej diwy (Małgorzata Zajączkowska), zderzonej przez jeden wieczór z też nieźle pokręconym, choć młodszym o pokolenie, dziennikarzem (Phillippe Tłokiński). Tak, to jest również o tym, ale to tylko pierwsza warstwa, nawet dobrze znana, bo były już takie sztuki i filmy.
Zaskoczenie jest dużo większe. Sądziłem, że w sprawie losu żydowskiego podczas II wojny światowej (a szerzej o losie wszystkich narodów w czasie tej wojny) powiedziano właściwie wszystko. Tymczasem Bortkiewicz, wdzierając się tak mocno w duszę trwale okaleczonej kobiety, gdzieś na granice, na których można się zawahać, czy ciągnąć opowieść, pokazał nam zło, które zaraża także ofiary. Ale które zarazem nie pozwala zapomnieć, że ofiara nie przestaje nią być i po kilkudziesięciu latach. To jest wyjątkowa, niekonwencjonalna historia, której nie podejmuję się powtarzać. Może da się ją opowiedzieć tylko w postaci takiej psychodramy. Reży- serowi udało się coś niezwykłego.
Ale przy okazji mam też inną uwagę, dotyczącą już samego tworzywa. Nie ma chyba niesprawiedliwszego rodzaju twórczości artystycznej niż film. Marcin Bortkiewicz ma 43 lata i to pierwsze jego tak znaczące dzieło. Robił filmy dokumentalne i krótkometrażowe, dłubał w popularnych serialach, ale dopiero w „Nocy Walpurgi” dostał tak istotną szansę. Skorzystał z niej. Oby skorzystał ponownie, ale w tym świecie ludzie pięćdziesięcioletni są wciąż debiutantami. Tak bardzo środki na ten najdroższy rodzaj sztuki są limitowane.
Niesprawiedliwe są też reguły rządzące aktorstwem. Pamiętam debiut Małgorzaty Zajączkowskiej w Teatrze Narodowym Adama Hanuszkiewicza pod koniec lat 70. Aktorka wyjechała potem do USA, do Polski wróciła po kilkunastu latach. Grała dużo, ostatnio dała się też zauważyć w „Zaćmie”, ostatnim filmie Ryszarda Bugajskiego. Ale na taką okazję czekała pewnie dziesięciolecia. Tłokiński, zupełnie inny niż jako Nowak-Jeziorański w „Kurierze”, tu też świetny, czekał krócej. A w tej pozornie drapieżnej, a tak naprawdę kruchej postaci granej przez Zajączkowską jest tyle emocji,tyle piękna, że chciałoby się spytać: gdzie pani była? Ileż mamy aktorek i aktorów w podobnej sytuacji. Reżyserzy, producenci, rozejrzyjcie się!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/460721-zaremba-przed-telewizorem-o-okaleczonej-duszy