„Zakochany Szekspir” Johna Maddena to chyba najlepszy film angielski, jaki wyprodukowali Amerykanie. Z brytyjskim reżyserem i większością aktorów. Dzięki powtórce na TVP Kultura uświadomiłem sobie, że to też jeden z lepszych filmów historycznych, jakie w życiu oglądałem. Historia nie ogranicza się do polityki. Ale jest i inny powód dla którego ten film w 22 lata po swojej premierze wzruszył mnie tak mocno.
Ten rok był dla mnie rokiem Szekspira. Wiele myślałem i rozmawiałem o nim, z powodu świetnej inscenizacji „Hamleta” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, innych także, ostatnio choćby nawet słabszego, a jednak sugestywnego „Króla Leara” w Muzeum Powstania Warszawskiego. Szekspir wciąż żyje, wciąż opowiada nam o świecie. Po nim o wielu sprawach mówiono pełniej, z uwzględnieniem nowych komplikacji, aż po psychoanalizę. Ale on nie tylko był pierwszy, on znajdował słowa często najprostsze, zwykle najpiękniejsze.
Jak więc nie pokochać filmu, w którym widzimy, jak powstawała premiera „Romea i Julii”, w którym mamy zapowiedź „Wieczoru trzech króli”, a i echa rozmaitych, sławnych szekspirowskich sekwencji? Kiedy Lord Wessex (Colin Firth) widzi przed sobą w kościele Szekspira (Joseph Fiennes) i sądzi, że to duch innego sławnego dramaturga Marlowe’a, przypomina się od razu duch Banka z „Makbeta”.
Wszystko to autorzy scenariusza wymyślili. Nie wiemy, jak było. Nie znamy anegdot o tym, jak Szekspir kreował kolejne sztuki. Niektórzy kwestionowali w ogóle fakt, że napisał je jeden człowiek, a tu dostajemy jeszcze opowiastkę o jego romansie z panną z innej sfery, marzącą o teatrze (piękna Gwyneth Paltrow). A przecież wszystko się tu idealnie składa. Bez większych ahistoryczności, bez drażniących uwspółcześnień. Z Londynem, w którym na ulicy można być w każdej chwili polanym nieczystościami. W świecie karczm i bijatyk, bujnych temperamentów i klasowej brutalności. W świecie wyrazistych twarzy - są tu poza kapitalnymi Fiennesem i Firthem także Geoffrey Rush, Tom Wilkinson, Ben Affleck, a Judy Dench urzeka jako królowa Elżbieta rechocąca ze skeczu z psem, przysypiająca zaś, kiedy na scenie robi się lirycznie.
W latach 90., kiedy to oglądałem, byłem na kilka lat daleko od teatru. Dziś rozumiem jak nigdy miłość do tej maszynerii, w wersji XVI-wiecznej biednej, zawiązanej na sznurek, do magii tworzenia przedstawienia ze słów i aktorów, do boskiej umowności. Jestem jak ów przedsiębiorca grany przez Wilkinsona, który z wierzyciela egzekwującego na teatrze dług, staje się wyznawcą i współuczestnikiem tej magii. Ba, on występuje sam na scenie.
Przez stulecia było napięcie między światem możnych, władzy, i światem sztuki, często obdartej i głodnej. Kiedy Lord Wessex upokarza Szekspira, my zadajemy sobie pytanie: o kim dziś pamięta świat? Kilka razy autorzy tego olśniewającego widowiska poprawiają pospolitą rzeczywistość. Czy prawdziwa królowa Elżbieta przymknęłaby oko na złamanie prawa, jakim było wystąpienie kobiety na scenie? Dopiero w drugiej połowie wieku XVII prawo zmieniono. Czy naprawdę zauważyłaby Szekspira z jego opowieścią o miłości?
Ale też film nie poszedł w wygładzaniu rzeczywistości nazbyt daleko. Kochankowie będą rozdzieleni i – inaczej niż w dramacie o kochankach z Werony – odpowiedzią nie jest morze krwi, a pogodzenie się z losem. Może przypomnienie o kruchości wszelkich marzeń, to największy atut „Zakochanego Szekspira”. Taka jest natura świata. Szekspir używał hiperboli. My znamy wymiary prawdziwe.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/459572-o-marzeniach-szekspira