TVN 7 przypomniał „Walkirię” Bryana Singera, film sprzed 11 lat. To historia zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 roku, a w szczególności końcowe dzieje tego, co podłożył bombę w kwaterze w Kętrzynie, Clausa von Stauffenberga. Dobrze to nakręcono, nawet jeśli miejscami po hollywoodzku zbyt gładko, zdarzenia mniej więcej się zgadzają, a piszę to jako ktoś, kto już we wczesnym wieku pasjonował się nimi. Czytając wszystko co było wtedy dostępne. Tom Cruise, bardzo sprawny aktor z charyzmą, zagrał pułkownika bez wątpienia dobrze. Tak, że można się z nim utożsamić.
W Polsce film wzbudził jednak niechęć, zwłaszcza ludzi o prawicowych poglądach, którzy uznali, że o zamachowcach nie pokazano prawdy. Byli wcześniej nazistami, a w najlepszym razie niemieckimi nacjonalistami, i heroiczna pamięć, jaka z tego filmu wyziera, im się nie należy. Nikt specjalnie „Walkirii” zresztą u nas nie bronił. Znam jednego Polaka zafascynowanego Stauffenbergiem. Był nim, a może i jest, Stefan Niesiołowski, i to jeszcze ten z czasów ZChN-owskich. Ujęty osobistą dzielnością pułkownika, powtarzał z podziwem: „I wtedy Stauffenberg oznajmił: pojadę i zabiję tę świnię” (mowa o Hitlerze).
Jakie jest moje zdanie? Przypomnę najpierw, że w 1944 roku spiskowcy z 20 lipca nie wzbudzili sympatii także prasy angielskiej czy amerykańskiej. Także i tam opinia publiczna, prawicowa również, uznała, że nie ma co współczuć pruskim junkrom, którzy wynieśli Hitlera do władzy, a potem się zbuntowali chcąc ratować choć resztki pozycji Niemiec. Paradoks polegał na tym, że później to najbardziej konsekwentni, zachodni krytycy linii Roosevelta i Churchilla opartej na ugodzie ze Stalinem uważali, że takie podejście ich narodów do tego zdarzenia było błędem. Należało nie żądać od Berlina bezwarunkowej kapitulacji, wspierać niemiecką opozycję, nawet jeśli była opozycją złożoną w większości (bo byli tam i konserwatywni emigranci wewnętrzni) z tych, co kiedyś Hitlera wychwalali – to ich teza.
Oba stanowiska były uwikłanie w sprzeczności. Kompromis z niemieckimi nacjonalistami byłby nie tylko niesprawiedliwy, ale i groźny, choćby dla Polaków, których kosztem pewnie by go zawierano. Z kolei linia bezwarunkowo twarda była na rękę Stalinowi. Z pewnością sam Stauffenberg wcześniej wierzył Hitlerowi, ba uczestniczył w pacyfikowaniu SA w roku 1934. Był antysemitą i wrogiem Polski. To nie jest bohater z naszej bajki.
Tylko, czy to oznacza, że musimy po latach reagować na ludzki wymiar tej historii wyłącznie w oparciu o racje historyczne (do których mamy prawo). Pewnie film „Walkiria” za słabo wydobył paradoksy wcześniejszej biografii Stauffenberga. To uroki hollywoodzkiej dezynwoltury w mówieniu o historii, choć pewnie i ślady powojennej już rewizji stosunku Ameryki do Niemców. Ale też poza jego osobistą dzielnością warto podkreślić coś jeszcze. My Polacy pamiętamy jego wcześniejsze przewiny. Za to w Niemczech w roku 1944 on i jego koledzy okazali się w końcu tragicznie samotni. Zbyt mocne było nawet wtedy nazistowskie szaleństwo i poczucie karności wobec władzy „pomazańca”, który nam wydaje się postacią z ponurej operetki, a Niemcom nie.
Nawet po wojnie rodziny Stauffenberga i innych spiskowców, często zamordowanych w okrutny sposób, doznawały ostracyzmu od rodaków. Pomników bym tej późnej, niemieckiej opozycji nie budował. Ale ludziom bym nie wygrażał.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/458727-walkiria-paradoksy-stauffenberga