„Upiorne opowieści po zmroku” są reklamowane jako mix „Stranger things” i „To”. Widać, że pomysłodawca horroru Guillermo del Toro (jako współscenarzysta i producent) w wyrachowany sposób zdecydował się na takie połączenie, choć uniknął modnej żonglerki popkulturą lat 80-tych. Akcja tego filmu rozgrywa się w 1968 roku. Rok przed końcem „Ery Wodnika”, gdy banda Mansona dokonała rzezi na Cielo Drive.
Halloween. Paczka przyjaciół z liceum (plus przybysz o meksykańskim nazwisku, spotykający się z obowiązkową ksenofobią otoczenia) udaje się do nawiedzonego domu rodziny Bellows. Stary, ogromny dom pokryty pajęczynami jest lokalną „spooky” atrakcją. Nastoletni bohaterowie znajdują tajemniczą księgę, która wypuszcza z siebie demony, zjawy i potwory, wciągające do mrocznej krainy intruzów.
Sam Raimi z tego wyeksploatowanego przez kino na najróżniejsze sposoby motywu zrobił brawurową parodię gatunku. Trylogia „Martwe zło” bawiło na kasetach VHS w wersji z ejtisów, jak i w wersji serialowej (2015-18). De Toro z norweskim reżyserem André Øvredal („Łowca trolli”) w przeciwieństwie do Raimiego są śmiertelnie poważni. Na tym przegrywają, mimo udanego połączenia klimatów z horrorów o nawiedzonym domu, zombiakach, podlanych body-horrorem. Problem z „Upiornymi opowieściami po zmroku” jest taki sam jak z przecenianym horrorem Øvredala „Autopsja Jane Doe”. Oba filmy są irytująco nierówne i rozdarte między autorski horror i masową rozrywkę. Obiecują oryginalność, a ostatecznie popadają w wyświechtaną formułę.
Bohaterowie „Upiornych…” oglądają w kinie samochodowym hit 1968 roku „Noc żywych trupów”. Film Georga Romero dał początek jednemu z najważniejszych gatunków horroru w historii kina. Del Toro i Øvredal przekładając grozę obrazkami z kroczącego po prezydenturę Richarda Nixona, nawiązują oczywiście do victorii Trumpa. Akcja filmu rozgrywa się w apogeum wojny w Wietnamie. Demony są wypuszczone z nawiedzonego domu wraz marszem najbardziej znienawidzonego przez lewicę (poza Trumpem) prezydenta USA. Demony del Toro mają nam podskórnie wszczepić opowieść o współczesnej Ameryce. Tyle, że nie mówią więcej niż w „Kształcie wody”. Tam zło płynęło ze strony amerykańskiego militarnego imperializmu. Tutaj rodzi się w arystokratycznej rodzinie tłamszącej „inność”.
Jest w tym filmie kilka wizjonerskich scen. Tłusta baba jaga na szpitalnym korytarzu, pająki zagnieżdżone pod skórą policzka czy ożywający strach na wróble zapadną wam na dłużej w pamięć. Del Toro („Labirynt Fauna”) i Øvredal stworzyli w swoich horrorach sugestywne stwory, co predestynowało ich na ekranizatorów mrocznych opowiadań Alvina Schwartza pod tym samym tytułem.
Problem w tym, że nie dopracowali scenariusza, który poza kilkoma wspomnianymi wyżej scenami nuży. Filmowe dzieciaki nie mają charyzmy małolatów że „To” Muschiettiego nie mówiąc już o przeżywających nie mniej przerażające przygody licealistów ze „Stranger things”. Finał filmu zapowiada sequel ekranizacji kolejnych opowiadań Schwartza. Oby było w nich więcej upiorności i mroku. Niech sobie del Toro snuje opowieści o amerykańskich demonach w erze nowego Nixona. Niech jednak przy okazji bardziej straszy niż zanudza.
3/6
„Upiorne opowieści o zmroku”, reż: André Øvredal, dystr: Kino Świat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/458706-nie-takie-upiorne-te-upiorne-opowiesci-o-zmroku-recenzja