Biografia Eltona Johna obnaża wszystkie wady ugrzecznionego „Bohemian Rhapsody”. To zresztą zabawne, że reżyser „Rocketmana” Dexter Fletcher ratował film o Queen po wyrzuceniu z produkcji Bryana Singera. Rozumiem jednak czemu wolał nie zostawiać na „liście płac” swojego nazwiska. Jego film o innej brytyjskiej ikonia rocka pokazuje jak mogłaby wyglądać biografia Mercurego, gdyby członkowie Queen nie byli mitotwórcami.
„Rocketman” jest również zbudowany wokół sprawdzonej i wyświechtanej koncepcji: trudne dzieciństwo muzycznego geniusza, narodzenie gwiazdy, upadek pod ciężarem narkotyków oraz alkoholu i wzniosłe odrodzenie w finale. Co można dziś zrobić z takim schematem, by go dobrze sprzedać? Nie wystarczy już proste kartkowanie najważniejszych momentów z biografii popularnych muzyków. Nie wystarczy nawet sam charyzmatyczny aktor w roli idola milionów odbiorców popkultury. Najlepsze biografie muzyczne ostatnich kilkudziesięciu lat jak „Spacer po linie” Mangolda czy „Wielki Liberace” Sodendergha skupiały się na jakimś wycinku życia muzyka i docierały do jego osobowości poprzez pokazanie jego skomplikowanych relacji osobistych. W erze tabloidyzacji mediów i powszechnego voyeryzmu nie można robić biografii zbyt ugładzonych i propagandowych. Taki był „Bohemian Rhapsody”, gdzie najbardziej kontrowersyjne aspekty życia Freddiego Mercury zostały wygumkowane. Z drugiej strony można szokować obnażaniem świata rock’n’rolla przez obrazowe pokazanie jego największych alko-narko-seksualnych hardocorów, jak widzieliśmy w netflixowym „The Dirt” o Motley Crue.
Dexterowi udało się wyważyć wszystkie elementy i na dodatek pożenił je z gatunkowym eklektyzmem. Nie wiem czy film jest rzeczywiście „tak szczery jak to możliwe”, jak mówi o nim sam Elton John. Wygląda na to, że jest to autoryzowana spowiedź muzyka, więc dostajemy szczerość koncesjonowaną. „Rocketman” otwiera scena pojawienia się Eltona Johna (Taron Egerton) w ekstrawaganckim i fikuśnym stroju diabła na mityngu AA. Tak zaczyna się jego spowiedź wśród uzależnionych jak on osób. Ważniejsze od hedonistycznych imprez i szalonej jazdy przez odmienne stany świadomości jest jednak obnażenie jego bolesnych relacji z rodzicami. Ojciec i matka nie stosowali wobec małego Reggiego Dwighta ( Elton John to pseudonim) przemocy fizycznej. Nie byli patologiczną i biedną rodziną. Jednak przez własną niedojrzałość i nienawiść do siebie pokiereszowali dziecko psychicznie i mentalnie mocniej niż niejeden sadysta.
Reggie przez całe życie szukał miłości. Odtrącony przez ojca i ignorowany przez matkę mógł liczyć tylko na babcie. Zwalczany w Wielkiej Brytanii lat 60-tych i 70-tych XX wieku homoseksualizm wpędzał go w jeszcze większe wyalienowanie i samotność. Mimo miłości milionów fanów nie mógł się jej pozbyć, topiąc się we wszystkich możliwych używkach. Prawdziwą miłość i przyjaźń otrzymał tylko od Berniego Yaupina (Jamie Bell), który mu napisał teksty do największych hitów.
Największą siłą „Rocketmana” jest baśniowość biografii Eltona Johna. Fakty mieszają się z fikcją, a wszystko ma operowy przepych. Część filmu to rasowy musical z wizjonerską choreografią i piosenkami komentującymi wprost poszczególne wydarzenia. Egerton bardzo wiarygodnie podkreśla samotność i zagubienie skromnego Reggiego oraz sceniczną pewność siebie kreacji jaką jest Elton John. Ciekawe na ile ten film jest jego kreacją, a na ile rozliczeniem z własnymi demonami?
4,5/6
„Rocketman”, reż. Dexter Fletcher Aktorzy: Taron Egerton, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/450054-rocketman-szkoda-ze-tak-nie-wygladal-film-o-queen