Horror o diable w Wielki Piątek? Ma to swój perwersyjny sens. Kiedy jak nie w tym w tym dniu opowiadać o osobowym złu, które przy ukrzyżowaniu Jezusa z Nazaretu miało nadzieję na triumf nad światem. Jestem też jako katolik entuzjastą horrorów dotykających takich tematów jak opętanie i egzorcyzmy, przypominających o istnieniu tego, który wmówił ludzkości, że go nie ma. Horrory o egzorcyzmach są też jedynym gatunkiem filmu, gdzie ksiądz katolicki jest niemal zawsze herosem w koloratce. Miła odmiana w czasie tak wielkiej niechęci do hierarchii katolickiej w mediach.
Ten horror jest jednak inny od większości filmów dotykających tematyki egzorcyzmów. Meksykański „Belzebub” ma wszystkie wady zinfantylizowanych hollywoodzkich opowieści o diable i żadnej zalety tych filmów. Na granicy USA z Meksykiem dochodzi do serii brutalnych i masowych dzieciobójstw. Ginie m.in. nowonarodzony synek detektywa Emmanuela Rittera (Joaquín Cosio). Śledztwo prowadzi go do szokujących wniosków. Mordy mają wymiar eschatologiczny i głęboko teologiczny. Uświadamia mu to specjalny agent tajnej komórki ( z fajną, mroczną nazwą, której nie pamiętam) Watykanu. Przy miejscu zbrodni zawsze pojawia się wytatuowany (nawet na twarzy jak Mike Tyson), zakapturzony i upiorny gość o facjacie speca od mrocznych ról Toby Bella.
No i zaczyna się jatka jak w 90% hollywoodzkich straszydeł o demonach, opętaniu i samym Panu Ciemności. Belzebub gania bohaterów po przygranicznych miasteczkach i tunelach służących do przemytu ludzi. Nie ma co prawda twarzy Donalda Trumpa budującego mur na powierzchni, ale może w sequelu okaże się, kto tak naprawdę jest diabłem wcielonym. Ja nie miałbym nawet nic przeciwko takiemu rozwiązaniu akcji. Zmyłoby ono irytującą przewidywalność trików, mających nas nastraszyć i banalności finału. Wolę bezczelność niż nudę.
Nie wymagam od każdego horroru o egzorcyzmach by trzymał się katolickiej dogmatyki. „Egzorcysta” Friedkina jest wciąż niedoścignionym wzorem, choć niewiele brakowało do niego „Egzorcyzmom Emilly Rose” Derricksona czy pierwszej „Obecności” Wana. Jednak skoro powstaje już horror opowiadający o Apokalipsie z perspektywy chrześcijańskiej, to dobrze by twórcy choć minimalnie trzymali się katolickiego spojrzenia na demonologie. „Bezlebub” wygląda jak twór wychowanego na new age’o-ideologicznym tyglu nastolatka, który liznął wiedzy o katolicyzmie na źle prowadzonej lekcji religii. Czegoż tutaj nie ma? Meksyk to nowa Judea, uciskana nowy Rzym nazwany tutaj Stanami Zjednoczonymi. Paruzja, czyli powtórne przyjście Chrystusa nie ma wyglądać tak jak w Biblii, ale jest…ponownym wcieleniem się Zbawiciela w człowieka. Jezus miałby się więc narodzić w Meksyku. Tak samo jak Jan Chrzciciel i św. Paweł. Nie podają w twórcy czy reszta bohaterów Nowego Testamentu również sią musi na nowo narodzić, ale może nowym Piłatem jest Trump? Nie, to jest na pewno Neron, który spali w sequelu Meksyk.
Według, UWAGA SPOILER, twórców filmu Jezus już się narodził. W rodzinie muzułmańskiej, ale niedobry i zwodzony przez Szatana papież wysłał krucjatę, by go zabić. Papież Herodem? Tego jeszcze nie było! Jest za to nagromadzenie tylu nonsensów teologicznych i dziur logicznych w scenariuszu, że przy odrobinie autoparodystycznego tonu, dostalibyśmy meksykańskie „Martwe zło”. Niestety oni tak na poważnie…
2/6
„Belzebub”, reż: Emilio Portes, dystr: Wistech Media
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/443185-belzebub-meksyk-nowa-judea-a-jezus-meksykaninem