„Wieczernik” Ernesta Brylla widziałem dwukrotnie: najpierw ten sławny, Andrzeja Wajdy, z kościoła Miłosierdzia Bożego na warszawskim Muranowie w roku 1985 albo 1986. Potem telewizyjny „Wieczernik” w reżyserii Grzegorza Królikiewicza z roku 2001 (choć ja sporo później, przy okazji jakiejś powtórki). Teraz zobaczyłem po raz trzeci. Jeszcze przed premierą Teatru Telewizji w poniedziałek, po Palmowej Niedzieli.
Okoliczności powstania tej sztuki są niezwykłe. Bryll, człowiek wielkiego talentu ale też o skomplikowanej biografii ideowo-politycznej, napisał ją z potrzeby chwili. Opowiada o uczniach Jezusa pogubionych po Jego ukrzyżowaniu i nie dowierzających w zmartwychwstanie. Ale tak naprawdę tekst namawia do nadziei polską wspólnotę po nocy stanu wojennego. To dość niezwykłe, że religijne metafory i doznania stały się trochę kostiumem dla sprawy jak najbardziej ziemskiej. W wersji Wajdy był to teatr o coś walczący, gromadzący tłumy nie mogące się pomieścić w kościelnych pomieszczeniach, kiedy komunistyczne władze nie dopuściły do premiery w Ateneum.
Po dziesięcioleciach ten kontekst zsunął się z tekstu niczym zużyte ubranie, już Królikiewicz wyciągnął z tego odpowiednie wnioski. Okazało się, że ten tekst, napisany piękną, poetycką polszczyzną, nadal żyje, nadal o czymś mówi. Mówi o tym, co pierwotnie miało być figurą dla czegoś innego. O poszukiwaniu i przeżywaniu sacrum. O ludzkiej kruchości, ale i o twardości w obronie już innych, tych jeszcze bardziej podstawowych wartości. Bardziej podstawowych niż opór, nawet pokojowy, wobec mało sympatycznego reżymu.
Ktoś zadał sensowne pytanie: czego dziś mają się obawiać wyznawcy Jezusa zamknięci w wieczerniku. W dobie wypychania religii poza przestrzeń już nie tylko publiczną, ale niejednokrotnie poza granice społecznej akceptacji. Pewnie jeszcze nie w Polsce, ale w Europie, w dawnym judeochrześcijańskim świecie, już tak.
To nie jest skądinąd sztuka bardzo skomplikowana. Ktoś mógłby twierdzić, że nie jest nawet bardzo głęboka. Mniej odwołuje się do myśli, do rozumu, ba rozumowe argumenty przedstawiane przez Nieznajomego traktuje cokolwiek podejrzliwie. To sztuka o przeżywaniu, o samej wierze, choć i o prawie do wątpienia. Oczywiście można na jej kanwie postawić sobie wiele ważnych pytań, czym są plany boże chociażby. Ale mam wrażenie, ze Bryllowi tak wyszło, iż emocja góruje nad kalkulacją, jakąkolwiek kalkulacją, także tą najbardziej szlachetną, filozoficzną.
Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś poddał nawet tę antyracjonalność „Wieczernika” sensownej krytyce. Na razie mogę powiedzieć, że jest dobrym punktem do zajrzenia w siebie. Możliwe, że jej kolejne obejrzenie – w najbliższy poniedziałek już na ekranie telewizora, wzbogaci mój odbiór, że za pierwszym razem coś ważnego przegapiłem.
Ta najnowsza realizacja ma ciekawą historię. Wystawiona pierwotnie w roku 2017 w kościele Najczystszego Serca Maryi na Placu Szembeka, potem była grana w Teatrze Oratorium przy bazylice na Kawęczyńskiej. Reżyser Krzysztof Tchórzewski zadbał o wysoki poziom tego rapsodycznego w założeniu teatru i najlepszą obsadę. Klasa Ewy Dałkowskiej, Marcina Kwaśnego czy Radosława Pazury nie potrzebuje rekomendacji. Mam wrażenie, że czasem w surowych kościelnych murach można wyrazić coś nieobecnego w zwykłym teatrze. Także odnaleźć pierwotny, misteryjny sens tej sztuki.
Nie widziałem wersji z Oratorium, ale podejrzewam, że ta telewizyjna dodała trochę nowych elementów. Ba, pomimo całej ascetyczności formy reżyserowi udaje się wykrzesać rodzaj nerwowości, dramaturgicznego napięcia, choć przecież wiemy, co będzie dalej, znamy finał dramatycznych zdarzeń. Sprzyja temu funkcjonalna scenografia Joanny Walisiak-Jankowskiej i dynamiczna praca operatorska Jarosława Żamojdy.
Aktorzy grają we współczesnych ubraniach, choć za oknem widzimy widoki z Palestyny. To my jesteśmy per saldo zamknięci w tych pomieszczeniach. Prostota gry Marcina Kwaśnego (Piotr), debiutanta Kamila Studnickiego (Jan) i Radosława Pazury (Tomasz) zaciera granice między widowiskiem i rozmową z nami. Pazura i Kwaśny to nota bene ostatnio stały i bardzo wiarygodny duet w Teatrze Telewizji. Zaskakująco dyskursywny okazuje się Ksawery Szlenkier jako racjonalny, ironiczny Nieznajomy.
Może najbardziej niezwykła jest postać Marii Magdaleny w wersji Ewy Dałkowskiej. Starsza wiekiem niż nakazuje tradycja, i trochę nawet sam tekst, ona jest najbardziej prosta w swoich aktorskich środkach. Chwilami wydaje się być naturszczykiem, trochę topornie,z pewnym wysiłkiem składającym zdania, a przecież znamy bogactwo aktorskiego warsztatu Dałkowskiej. To wszystko jest zamierzone, ona odziera tę postać z wszelkiego blichtru. Trochę nawet i z bagażu psychologicznych komplikacji. Ona najbardziej przemawia wprost do nas, z pominięciem pośrednictwa teatralnego instrumentarium, choć przecież do kamery.
To wzmacnia rangę tego spektaklu jako zdarzenia nie tylko artystycznego. Skądinąd w „Imieniu róży” przywołanym właśnie przez Canal + pod postacią włoskiego serialu, William z Baskerville objaśnia, skąd wiemy co Bóg sądzi o roli kobiety. Wiemy to między innymi stąd, że Jezus po zmartwychwstaniu właśnie kobiecie, Marii Magdalenie, objawił się jako pierwszej. Obserwując twarz Dałkowskiej, słuchając jej słów, rozumiemy ten fenomen świetnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/442585-wieczernik-brylla-po-latach-czuje-sie-go
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.