„Imię róży” Umberto Eco to jedna z ważnych dla mnie książek. Musiałem więc zerknąć na dwa pierwsze odcinki nakręconego według niej serialu, włoskiego, choć z międzynarodową obsadą, na Canal+. Jestem zaciekawiony, ale boję się rozczarowania.
Zaczynałem od sławnego filmu Jeana-Jacques’a Annauda z 1986 r. Nie znałem książki, a jednak wyczuwałem, że kino spłaszczyło wymowę. Dawało się zapamiętać Seana Connery’ego jako szlachetnego, ale zbyt jednowymiarowego franciszkanina Williama z Baskerville, benedyktyńskich zakonników jako galerię groteskowych indywiduów, Rona Perlmana jako zdeformowanego Salwatora i plakatowy, pseudorewolucyjny finał. Jak już wtedy podejrzewałem, inny od książkowego.
Zaraz potem poznałem powieść. Najbardziej fascynujące w tym tekście jest to, czego obraz filmowy raczej nie odda: próba opowiedzenia świata wyobraźni człowieka Średniowiecza. Temu służą długaśne opisy dzieł sztuki i wizje młodocianego Adso – narratora, pełne ówczesnych symboli. Także rytualny, tętniący powtarzalnymi metaforami, kościelny język. Przy całym narzekaniu na postmodernistyczną dezynwolturę Eco wobec prawd wiary wszystko to wydało mi się fascynujące.
Pisarz świetnie wybrał historyczny moment, kiedy skumulowały się napięcia cywilizacyjne epoki. Na początku XIV w. polityczna, ale też ideologiczna wojna niemieckiego cesarstwa z francuskim papiestwem nałożyła się na debatę o bogactwie i ubóstwie Kościoła, a tak naprawdę o istocie jego posłannictwa. Ta debata ma się tu odbyć w konkretnym włoskim klasztorze. Ale Eco poza ten spór wychodzi. Stawiając poprzez kryminalną fabułę pytanie o rolę tabu, zakazu. Na ile są one nierozłączne z doktryną chrześcijańską.
Po dwóch odcinkach mam wrażenie, że serial Giacomo Battiato, reżysera filmów o Janie Pawle II, jest poważniejszy od dzieła Annauda. Oddaje aurę tajemnicy otaczającej bibliotekę benedyktyńskiego klasztoru. Wydobywa smaczki wynikłe ze śledztwa prowadzonego przez Williama z Baskerville, kiedy zaczynają ginąć mnisi. Próbuje uchwycić zróżnicowaną galerię postaci w jednakowych habitach.
Zarazem… Nie marzę o oddaniu malowniczości wizji Adso, ale o choćby pogoni za przesłaniem. W książce od razu pojawia się Hubertyn, franciszkanin łączący żarliwość w obronie ubóstwa i uczciwości Kościoła z fanatyzmem obyczajowym. Eco umie wydobyć z tej postaci jej paradoksalność. Nie wiem, czy nawet jeśli wystąpi on później w serialu, nie zostanie spłaszczony. Wyraźnie zmierza się bowiem do konfrontacji dwóch postaw: światłego, elastycznego prekursora Odrodzenia Williama z okrutnym inkwizytorem Bernardem Gui. W książce to tylko jedna z wielu warstw rzeczywistości.
Po tych dwóch odcinkach można się też spodziewać rozbudowania wątku Dulcynianów, równościowej sekty błąkającej się w tle jako zagrożenie lub nadzieja. W powieści byli głównie wspomnieniem. Tu jakby nadal działali, niedaleko klasztoru. To jest zgodne z filmową manierą pokazywania Średniowie cza jako podszytego ponad miarę światopoglądowo-społeczną rewolucją. Eco był bardziej realistyczny. No i wystrzegał się dydaktycznego plakatu.
Sean Connery był Williamem charyzmatycznym, ale zbyt doskonałym. John Turturro, choćby z uwagi na wygląd, to bohater bardziej pokrętny, dwuznaczny. My, Polacy, zauważamy Piotra Adamczyka jako klasztornego zielarza. Ale trzeba przyznać, że cała galeria aktorów jest przednia. Sceptyczny, choć życzliwy, czekam, co dalej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/442562-sredniowieczny-sherlock-w-habicie