Przy pierwszym sezonie „La la Poland” w TVP2 pisałem recenzję z każdego odcinka. Teraz aż takie emocje zniknęły. One wynikały z reakcji na fenomen samego cyklu – ani kabaretu, ani filmu.
Oni wyszli z piwnicznego undergroundu, z czegoś, co nazywało się Kabaretem Na Koniec Świata w salce Przodownik na warszawskim Mokotowie i trwało ponad siedem lat. Mieli zaprzysięgłych fanów, bo ich humor był jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny, ale byli dla smakoszy.
Idąc do telewizji, atmosferę twórczego chaosu, improwizacji, wyskoków powiązanych konferansjerką Wojciecha Solarza (postmodernistyczny Fryderyk Jarossy) zastąpili precyzyjnie nizaną wiązanką skeczy. Ogromną rolę odgrywa tu przeplatanie się, widzenie jednych historyjek z perspektywy innych, szkatułkowe konstrukcje, dygresje, powtarzalność, nawet szczególny rytm dziania się. Wawrzyniec Kostrzewski, już w kabarecie reżyser, ale pracujący z kolegami na zasadzie burzy mózgów, tu stał się dyktatorem wyobraźni. Nawet jeśli teksty wciąż są także autorstwa niektórych aktorów, Solarza, Macieja Makowskiego, Roberta Majewskiego, to on klei z nich całość.
Zarazem „La la Poland” to eksperyment prawicowej telewizji publicznej z powrotem do satyry. Marcin Wolski, teraz już były szef agencji telewizyjnej rozrywki, powitał ich przed rokiem z otwartymi ramionami uznając ten humor za wyrafinowany, inny niż w plebejskich kabaretonach.
Kostrzewski nie ułatwiał mu zadania. Obok surrealistycznej galopady skojarzeń mieliśmy wysyp księży i kpiny z prawicowego zadęcia. Mimo to spróbowano z drugą serią, i to nawet nie ze względu na oglądalność, która jest średnia, bo to humor ekskluzywny, literacki. Ta decyzja się akurat chwali, co piszę jako częsty krytyk TVP. Może publika i jest trochę elitarna, ale smakoszy jest już o wiele więcej niż w piwnicznych czasach. Dlaczego ludzie powtarzają na ulicach: „To już tyle lat” (kwestia Pana Karola-Roberta Majewskiego), albo sławne „iii” ekspedientki Olgi Sarzyńskiej? Coś jednak zostaje w narodzie, zapuszcza korzenie.
Nie recenzuję każdego odcinka, a chwilami chciałbym recenzować każdy skecz. To w drugim specjalnym, sylwestrowym odcinku zobaczyłem najlepszy kawałek w historii nie tylko „La la Poland”, który puszczam sobie, kiedy mam zły humor: groteskową opowiastkę o kolejce na stacji benzynowej Orzełen. W 4 minuty oglądamy traktacik dotyczący tyleż społecznego konkretu co przewrotności ludzkiej natury, jakiego nie powstydziłby się Gogol. Z kreacjami (tak tak) Olgi Sarzyńskiej i Krzysztofa Szczepaniaka, ale z popisem prawie całego zespołu ustawionego w tej kolejce. Śmieję się przy tym na głos po raz 30. Albo powtarzam po Szczepaniaku: „Do renamentu będę tu stał”.
Bywało, że prawicowi recenzenci zarzucali Kostrzewskiemu, iż śmieje się nie z tych co trzeba, że za dużo tu wąsatych Januszów, za mało elit. W serii drugiej „La la Poland” drwi sobie ze świata korpo, i serwuje nam w sumie konserwatywny skecz o rodzinie zombie nie mogącej żyć bez niedzielnych zakupów. Albo dźga celebrytów, którzy nie mogli się już czuć bezpieczni w Przodowniku (Agata Wątróbska jako Edyta Dolniak).
A zarazem nie zaprzestał kąsać obecnej władzy, choćby stającymi się polityczną metaforą radami pedagogicznymi. Nie zrezygnował też z przypominania „La la Polakom”, że wierzą w swoje wybraństwo, a jednak tolerują psie kupy. Uważa to Kostrzewski zdaje się za swoją misję cywilizacyjną, jak w pierwszym sezonie, kiedy córkę wyklinano na osiedlu za to, że „sprząta po psie”, zaś mocarstwowym planom lotów w kosmos szkodził fakt, że ochroniarz ze stacji kosmicznej przeznaczył pierścienie saturna na felgę do roweru.
Jako urodzony symetrysta Kostrzewski chłoszcze zarówno „Telewizję La La Info” jak i „Telewizję PL.24” (choć tę pierwszą chyba mocniej). Widzę na forach jak sprzeczne budzi nadzieje na dokładanie tym czy owym. Jedni chcą aby jeszcze bardziej „dokładał Polakom „, inni – aby „piętnował lewactwo”. A on nie da się wepchnąć w żaden schemat.
No i pamięta o abstrakcji, o iluzji własnego świata. „Nikt nie spodziewa się parawaniarzy!” – rozbrzmiewa okrzyk Krzysztofa Szczepaniaka, a ja się rozglądam, czy przedziwne postaci z parawanem, parasolem przeciwsłonecznym i dmuchanym krokodylem nie zajmą mi gdzieś miejsca na mieście.
Pierwsze odcinki „zwykłe”, zwłaszcza drugi, wywołały we mnie wrażenie pewnej zadyszki. Teraz po czwartym, więc na półmetku, jest prawie idealnie. Cykl o Marku Chempiaku (Wojciech Solarz), nawiedzającym kolejne upiorne rodziny narzeczonej, zdawał się wyczerpywać. I nagle zalśnił takim blaskiem, jak nigdy. Wymieńmy tę stałą czwórkę: poza Solarzem Paweł Koślik, Iza Dąbrowska, Michalina Sosna. I znów niezmienność ludzkiej natury podpatrzonej najokrutniej jak można, a jednak z klasą. Ale u nich nawet dowcip o ubrudzeniu się psimi odchodami w trawie jest lekki jak pianka i finezyjny – serio.
Jedno zastrzeżenie. Za sprawą telewizji te części stały sie krótsze, niecałe pół godziny, zamiast 40 minut robi różnicę. Redukuje się efekt przeplatania historii, znika częściowo szkatułkowość, Pozostaje niedosyt. Tęsknota za ukochanymi aktorami pojawiającymi się ledwie na chwilę. I poczucie, że jeden trochę słabszy kawałek waży bardziej na całości.
Kiedy narzekam na ten czy inny skecz, zawsze jednak pamiętam, że: a) humor jest rzeczą bardzo indywidualną b) są ludzie, którzy będą ryczeć, kiedy oni ruszą małym paluszkiem. Oglądając farsy w teatrach, utwierdzam się w przekonaniu, że vis comica to coś więcej niż warsztat. Inni się starają, robią miny, wrzeszczą ze sceny czy do kamery, a im wystarczy skrzywić usta, czy lekko zmienić głos. To oni powinni grać wszędzie tam, gdzie ma być śmiesznie. Więc zabawiam się układaniem obsad najsłynniejszych komedii wyłącznie z ich udziałem.
O Sarzyńskiej, która zagra wszystko, i Szczepaniaku, który zagra wszystko (oboje to mistrzowie deformacji własnych twarzy), także o Solarzu, który jest uosobieniem surrealistycznego segmentu tego cyklu, już napisałem. Ale trzeba o wszystkich – każdy gra tu przecież zastęp ról, czasem po dwie w jednym skeczu.
Jest Paweł Koślik, chyba najzabawniejszy dziś już polski aktor. Jest Iza Dąbrowska, jego odpowiednik w żeńskiej kategorii. Jest Robert Majewski niesamowity w swoim flegmatycznym, zdystansowanym humorze, nawet kiedy nie jest Panem Karolem. Niektórym jak kapitalnemu Sebastianowi Stankiewiczowi odrobinę pomagają warunki fizyczne, ale jak to się dzieje, że do łez doprowadza nas „amant charakterystyczny” Maciej Makowski? Bawią Mateusz Rusin, Zuzanna Grabowska, Michalina Sosna czy Agata Wątróbska – tu nie ma słabszych ogniw.
Wszystko to są ludzie grający w teatrach, często poważne role, Szczepaniak, debilny szef w skeczach korpo, jest w kilka godzin później Hamletem w Dramatycznym, a Maciej Makowski wykorzystał swój dar wzbudzania śmiechu w kinie dla młodych widzów („Władcy przygód. Stąd do Oblivio”). Dołączył Mateusz Weber, jeden z najmłodszych, i od razu świetnie się wkomponował. A ja marzę, żeby „La la Poland” było zawsze.
P. S. Trochę więcej Rafała Kadłuckiego, proszę, bo też jest zabawny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/441062-bojcie-sie-parawaniarzy
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.