Jeszcze nie przebrzmiały słowa posępnej narady nad ludzkim życiem i śmiercią z „Ceny” według Waldemara Łysiaka, w reżyserii Jerzego Zelnika, a Teatr Telewizji funduje widzom nowe wrażenia. „Paradiso” to widowisko napisane i wyreżyserowane przez Andrzeja Strzeleckiego, wytrawnego speca od przedstawień rozrywkowych, komediowych, muzycznych. Ale i smakosza historii, miłośnika opowiadania o niej poprzez anegdotę, poprzez ludzkie przywary, małości, błędy.
Kiedy słuchałem na pokazie przedpremierowym, z jaką pasją opowiadał o tym, ile można wygrzebać z historii tak zwanego międzywojnia, czułem już, że dostaniemy coś ciekawego. I napiszę, że w kilku momentach ten sposób telewizyjnej narracji, pełnej rozmaitych smaczków, aluzji, nieoczywistych i czasem niedomkniętych obserwacji, zapierał mi dech w piersiach. Widzowie mogą się przekonać w ten poniedziałek, czy im także.
A zarazem dostaliśmy coś tak mocno kipiącego nie tylko polityką czy obyczajowymi obserwacjami, ale po prostu uczuciami, życiem. W lokalu o nazwie „Paradiso” przewijają się w roku 1938 (pada wzmianka o Zaolziu) goście, ludzie z elit, różnych elit, dosiadają się do siebie nawzajem, można by rzec krzyżują oddechy. Są lęki, i są interesy, są romanse, i są nieszczęśliwe miłości, przeplatające się z politycznymi skeczami. Mamy 14 oddzielnych wątków i kilkadziesiąt postaci.
Wszystko to kąpie się w muzyce, wspaniałej, Marka Stefankiewicza, nieco bardziej progresywnej niż tamta międzywojenna, za to świetnie wychwytującej klimat spleenu przemieszanego z kabaretem, w finale zaś balu na Titanicu. Nie każda z tych historii ma wyraźną pointę, ba, nie każda ma jednoznaczne kontury. Strzelecki nie zaprząta sobie głowy, żeby nam się tłumaczyć z tego, po co przywołuje taką czy inną sytuację, po co podpatruje ten czy inny dialog. Jest to dzięki temu tak lekkie, niewymuszone, nawet jeśli chwilami upiorne w wymowie.
Scenografia Marka Chowańca z jednej strony dobrze (na ile można w warunkach telewizji) wyławia konkret, choćby pochodzące naprawdę z epoki bibeloty w biurze Drawicza, właściciela restauracji, a zarazem z całej przestrzeni, nieco kiczowatej, zgodnej z poetyką tamtych lokali, czyni właściwie metaforę.
Nad całym tym panopticum, rojowiskiem bardzo dynamicznie filmowanym przez Piotra Bernata, unoszą się piosenki. Katarzyna Dąbrowska to dziś jedna z moich najukochańszych aktorek śpiewających. Piękna, o melodyjnym, seksownie schrypniętym głosie, ma zarazem w tym głosie coś z tragiczki. Czuliśmy ten tragizm, kiedy kreowała Wierę Gran w „Oknie na tamtą stronę” Artura Hofmana. I czujemy go teraz. Ona się nadaje znakomicie na wieszczkę katastrofy.
Mogę się zżymać na drobne nieprecyzyjności języka spektaklu, czyli tak zwane prezentyzmy. Nie wiem, czy w roku 1938 polska hrabina mówiłaby o kimś „dupek” (choć wulgarne słowa były znacznie podobniejsze do dzisiejszych niż nam się zdaje, ale to przywędrowało chyba później). Z pewnością nie mówiono o wyznawcami Hitlera „naziści” – to językowy twór Anglosasów. Mogę też narzekać, że niektóre wątki są tak aluzyjnie muśnięte, że trochę się w nich gubię. Kim naprawdę jest syn przemysłowca niemieckiego Rahn (Marcin Januszkiewicz) proszący o pomoc hrabinę Sarzyńską (Ewa Wiśniewska)? Dlaczego chce czy musi uciekać do Ameryki. Możliwe, że ponowne obejrzenie spektaklu pozwoli mi rozwiać swoje wątpliwości.
To nie zmienia wszakże wrażenia wywołanego całością. To nie jest ani apoteoza odchodzącej w niebyt II RP, ani jej potępienie. Te same postaci, jak choćby pułkownik Maślakiewicz grany przez Krzysztofa Tyńca, zdolne są do zachowań małych i tragicznych. Rozmawiałem krótko z Andrzejem Strzeleckim, który wyraźnie zafascynowany jest sposobem, w jaki swoją historię, bez zbawiania, czy potępiania, pokazują Anglosasi. W USA częścią opowieści o tej historii są również kolejne części „Ojca chrzestnego”, dotyczące mafii. W Polsce mamy za często tendencję do laurek i gryzienia się w język. Także jednak i dlatego, że inni próbują pisać z kolei jeden wielki akt oskarżenia. A Strzelecki jest po prostu ciekaw, jak to było.
Szczególnie odważne wydało mi się wyraziste potraktowanie grzechów państwa sanacyjnego. Jeden z głównych wątków to poszukiwanie zemsty przez pisarza Wierzejskiego (Piotr Machalica) na wiceministrze spraw wewnętrznych Barwickim (Sławomir Orzechowski) – za swój pobyt w Berezie Kartuskiej. Ta historia jest fikcyjna, ale padają odwołania do faktów prawdziwych: pobicia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza czy Adolfa Nowaczyńskiego, absurdalnej ustawy o ochronie imienia marszałka Piłsudskiego. Unosi się nad tym spektaklem pytanie, jak to się stało, że ludzie często ogładzeni, inteligentni i zasłużeni dopuszczali się nadużyć władzy i rozbojów. To pytanie wykracza już poza rodzajowy obrazek z epoki. To także pytanie o ludzką krzywdę. I o naturę polskiej historii niesłusznie przedstawianej jako jedna wielka apoteoza wolności. Wydało mi się ono szczególnie ciekawe.
Powiedziałem Andrzejowi Strzeleckiemu, że jest odważny. Wszak i Jarosław Kaczyński i Donald Tusk powołują się, choć w różnych kontekstach, na Marszałka. Jest on najbardziej zmitologizowaną postacią tamtej epoki, symbolem. Także liberalna inteligencja go hołubi, wszak powstrzymał narodową demokrację. To endecja ma złą prasę, ją można piętnować do woli. A tu wypomina się rządzącym Polską międzywojenną także bicie endeków. Niestety ten klimat i te ekscesy są prawdziwe, zaświadczam to także jako historyk. I warto o nich wiedzieć. Taka, również taka, była Polska.
To widowisko nie mogłoby być tak ekscytujące, tak pełne życia, gdyby nie popisy aktorskie. Nieszczęśliwy, refleksyjny Baron grany przez Piotra Fronczewskiego, trzpiotowaty, jakby świadomy własnej małości aktor Orsza (Jan Englert), zapobiegliwy, ale też naznaczony tragizmem swoje rasy producent filmowy (Wojciech Pszoniak), refleksyjny, przegrany właściciel Paradiso Drawicz (Witold Dębicki), ekscentryczna, czująca nadciągający kataklizm hrabina (Ewa Wiśniewska) – te postaci są tak jędrne, tak wielobarwne, bo są produktem starej, wielkiej szkoły polskiego aktorstwa. Patrzyłem z podziwem na twarze, które towarzyszą mi od dzieciństwa. I miałem wrażenie, że zebrali się raz jeszcze żeby mi objaśnić rzeczywistość. Oglądając dla przykładu Englerta zawsze myślę, że zza dowolnej jego maski wyziera nieco znużone oblicze kogoś, kto chce się podzielić własnym doświadczeniem. Próbuję z tego korzystać.
Najbardziej dramatycznie, wręcz po szekspirowsku, brzmią jednak dialogi między Machalicą i Orzechowskim. Między skrzywdzonym mędrcem i uosobieniem wręcz demonicznego pragmatyzmu, pozostającym wszak zarazem banalnym wesołkiem . No i jest jeszcze mnóstwo postaci drugiego planu, które wszystkie chciałoby się wymienić: Tomasz Sapryk, Krzysztof Tyniec, Oskar Hamerski, Joanna Pałucka, także młodzi, choćby kelner w wykonaniu zdolnego Huberta Paszkiewicza. Owacjami szczególnymi chciałbym jednak nagrodzić Dominikę Kluźniak w roli zdezorientowanej, do końca żyjącej w swoim kokonie żony sanacyjnego dygnitarza. Ta aktorka przeżywa obecnie swój zasłużony złoty okres. Także dzięki Teatrowi Telewizji.
Teatrowi Telewizji, który nie tylko porwał się na przedsięwzięcie niezwykle trudne technicznie. Trzeba było ten pulsujący emocjami świat wykreować w pięć dni nagrań, co graniczyło z niepodobieństwem. Ale który pokazał, że wbrew duchowi czasów – polaryzacji, tożsamościowych laurek lub karykatur – potrafi powiedzieć o polskiej historii coś niebanalnego. To się dzieje rzadko. Zwróciłbym uwagę, ze od lat nie mamy, z jednym, może dwoma wyjątkami, ciekawego filmu lub przedstawienia o tamtych czasach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/438320-paradiso-tragiczny-kabaret-historii