Kino historyczne trzyma się u nas raz lepiej, raz gorzej. Co do seriali – cóż, wiadomości są raczej kiepskie. Nie najgorszy pomysł zilustrowania historii Polski życiorysami kobiet, czyli „Drogi wolności”, poległ przez mielizny scenariusza. Nawet „Bodo”, choć historia światka kabaretowo-filmowego w międzywojniu to właściwie samograj, wydał mi się ledwie poprawny.
Aż tu nagle… Czy powinienem po dwóch odcinkach chwalić „Stulecie Winnych” w TVP1? Pewnie wypadnie do niego jeszcze nieraz wrócić. Pierwsze wrażenia są zaskakująco dobre. Adaptacja udanej podobno powieści Ałbeny Grabowskiej, napisana przez nią wspólnie z Iloną Łepkowską i wyreżyserowana przez Piotra Trzaskalskiego, zaskoczyła już na wstępie paroma rzeczami.
Bałem się wykalkulowanego fachmaństwa Łepkowskiej każącego żonglować faktami i emocjami. Jak na razie imponujący jest już sam wybór tematyki. Winni to chłopska rodzina, co prawda spod Warszawy (Brwinów), ale w roku wybuchu I wojny światowej odpowiednio biedna i zaniedbana, bez podejrzenia o szlacheckość, choćby zagrodową. A przecież, jak zauważył Jan Englert, wszyscy Polacy są dzisiaj szlachtą. Tradycji chłopskiej, choć wyrasta z niej większość z nas, trochę się wyparliśmy. Tu, jak rozumiem, jest ambicja, aby w konwencji sagi rodzinnej (którą skądinąd uwielbiam) nadrobić zaległość.
Zwykle takie seriale są przeładowane scenkami ilustrującymi kolejne tezy, obserwacje, idee. Dwa pierwsze odcinki „Stulecia…” obracały się zaś wokół w sumie jednego zdarzenia: rodzina Winnych ukrywa się w lesie najpierw przed wycofującymi się Rosjanami, potem nadchodzącymi Niemcami. Dramatyczne jest tu zagubienie jednostek. Scenariusz umie się zatrzymać przy przejmującej historii ojca rodu, nieidealnego, pijącego sporo zduna, który w chwili próby rusza ratować rodzinę. Przejmujące role Romana Garncarczyka i Kingi Preis jako Winnych seniorów dopełniają fenomenu spojrzenia na historię z takiej perspektywy. Można by rzec „od dołu”.
To w arcydziełach takich jak „Wołyń” mieliśmy obraz historii przejeżdżającej po grzbietach szaraczków. Tu jest tak również – i o takim wymiarze przeszłości warto pamiętać. Czy tak będzie cały czas? Nie wiem, bo przecież polscy chłopi przeżywali rozłożony na różne okresy proces uobywatelnienia. W każdym razie wydaje mi się to, jak na razie, zaskakująco naturalne. Chwilami niemal szekspirowskie w wymiarze indywidualnych tragedii przeżywanych z niewielką liczbą słów. Może moje pochwały okażą się pochopne. Mam nadzieję, że nie.
Bohaterowie mówią, prawda, literacką polszczyzną, ale wszelkie językowe stylizacje byłyby chyba jeszcze bardziej zdradliwe w swojej nienaturalności. Nie będę nawet narzekał, że Jan Wieczorkowski czy Krzysztof Kwiatkowski są zanadto serialowo „amanccy”, zbyt mało chłopscy. Nie było jednej, takiej samej polskiej wsi ani jednego typu chłopa. Proszę zobaczyć na fotkach, jak wyglądał Marian Bernaciak, czyli partyzancki dowódca „Orlik”, syn biednego rymarza spod Ryk. Szlachetna, inteligencka twarz. Ludzie tak już mają, że nie wszyscy mieszczą się w jednym schemacie.
Choć najbardziej autentyczny wydaje mi się soczyście charakterystyczny Arkadiusz Janiczek jako brat tamtych dwóch, a syn Garncarczyka i Preis. W tym wszystkim jest mało tak typowego dla wypraw kina na wieś klimatu cepeliady, przebieranki. Jest za to mocna ciekawość, co dalej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/438254-zaremba-przed-telewizorem-winni-zamiast-szlachty