Powtarzanie, jak ważne stało się doświadczenie wielu ludzi z ambitnymi serialami, stało się już truizmem. Dwa pierwsze sezony „Detektywa” (w oryginale „True Detective”) na HBO podobały mi się. Przy czym nie wiem, czy „podobanie się” to najlepsze oddanie stanu mego ducha. Chwilami nie lubiłem ich, a jednak tkwiłem przy nich – zafascynowany.
Pierwszy to opowieść o dwóch policyjnych partnerach, tropiących latami po pustkowiach amerykańskiego południa tajemnicę skazanej na zapomnienie zbrodni. Stopień mojej antypatii do pary bohaterów (Woody Harrelson i Matthew McConaughey) przekraczał chyba nawet toksyczność ich wzajemnych relacji. Ale była w tym głębia.
Drugiego „Detektywa” obwołano słabszym. A ja byłem zainteresowany nie tylko jedną z najlepszych scen strzelanin, jakie w życiu widziałem (Łukasz Adamski powiedziałby „baletem śmierci”), lecz i traktacikiem o ludziach połamanych, wstydzących się samych siebie. Wygrał to dla mnie m.in. Colin Farrell, dawny amant, tu roztyty i zaniedbany. True detective? Raczej true man.
To wszystko już w kinie było. Przebłyski godności ludzi upodlonych. Paląca niczym kwas solny toksyczność świata zbrodni przywierająca zmęczonym policjantom do twarzy i ubrań. A jednak opowiedziano to zajmująco, ze sporą dawką suspensu, pomimo umyślnie wolnego tempa. Nic Pizzolatto, twórca serialu, ma niepowtarzalny styl.
W trzecim sezonie wrócił do schematu z pierwszego. Znowu są dwaj policyjni partnerzy. Znowu badają tajemnicę, której wyjaśnienia nikt nie chce, wędrując po bezdrożach południowego stanu Arkansas, krążąc po zapyziałych osadach. Znowu nie mogą spać po nocach, rozlatuje im się życie prywatne. I sami bywają jeśli nie podli, to zbyt brutalni, nieuważni, zniszczeni przez rutynę. Jest poważna różnica: jeden z nich jest Murzynem. To daje okazję do obserwacji na temat stosunków rasowych – w społeczeństwie przełamującym już segregacyjne bariery, ale nie zawsze mentalnościowe. Siła dygresji społeczno-obyczajowych czyni ten serial bez mała historycznym.
Ta seria ma wyrafinowaną konstrukcję. Dzieje się na trzech planach: roku 1980, kiedy zniknęła dwójka dzieci: braciszek i siostrzyczka. Planem drugim jest rok 1990 – powrót do śledztwa. Plan trzeci to rok 2015, kiedy starzy już detektywi zostają wciągnięci w powrót do odległej przeszłości. Oglądamy całą historię niejako naprzemiennie, po części od tyłu, poszczególne elementy układanki odsłaniają się nie po kolei. Nie wszystko nawet pojmiemy do końca. Ta mozaika i tak budzi mój podziw.
To opowieść o tylu rzeczach naraz. O naturze systemu policyjnego nienastawionego na wyświetlanie prawdy. O okrucieństwie reguł społeczeństwa wciąż na poły feudalnego, choć niby nowoczesnego. O przyciąganiu się i odpychaniu par: białego i czarnego partnera, ale także murzyńskiego detektywa Wayne’a Haysa z jego murzyńską żoną. O tym, że nierozwiązana tajemnica może zaciążyć na życiu śledczych.
Ale i o tym, że jej rozwiązanie będzie połowiczne, choćby przez kruchość organizmu starego człowieka. Gdzieś zza męczącego, niemiłego klimatu wyłania się wzruszenie, choćby siłą niełatwej, rwanej przyjaźni, wbrew wszystkiemu.
Wielkie kreacje Mahershali Alego (Hays) i Stephena Dorffa (Roland West) oraz masa soczystych epizodów (jest nawet Michael Rooker!) czynią ten serial diabelnie wiarygodnym. Nie można się oderwać, a potem pozostaje się ze smutkiem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/436243-wielki-smutek-w-arkansas
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.